wtorek, 28 maja 2013

Długa droga na Bantayan Island


Długa, czy nie długa oto jest pytanie? Pokonaliśmy 300 kilometrów przeróżnymi środkami transportu, choć w linii prostej przemieściliśmy się może o 200 km. Czas drogi to 3 dni ;)

Cieszymy się, że Filipiny nie są jeszcze tak bardzo skomercjalizowane, a infrastruktura turystyczna jest tylko w dużych kurortach, jednak wiąże się to z wieloma niedogodnościami tak jak np. z transportem. Do tego fakt, że otacza Nas ponad 7100 wysp znacznie utrudnia przemieszczanie się. Większość białych turystów wybiera drogę lotniczą, bo faktycznie, lotnisk na filipinach jest mnóstwo, a na niebie przez cały czas widać małe samoloty latające z wyspy na wyspę. Ta forma lokomocji nie jest jednak  taka tania, jak się spodziewaliśmy, a do tego nie ma bezpośrednich lotów w kierunkach, które wybieramy. Na lądzie jeżdżą naprawdę najdziwniejsze wehikuły, ale im poświęcimy odrębnego posta... Generalnie do najszybszych nie należą. Niby "WiFi on a board" i klimatyzacja to standard,  ale co Azja to Azja :). O rozkładzie jazdy można zapomnieć. Transport morski jest bardzo tani i mniej skomplikowany, ale ciągłe opóźnienia z wypłynięciem i zaskakująco mała ilość połączeń bardzo spowalniają Naszą drogę.

Bantayan Island zapowiada się być super miejscem. To mała wyspa, na której znajdują się tylko dwa miasteczka i parę wiosek. Plaże z białym piaskiem mają być podobne do tych z Boracay, lecz problem z dojazdem powoduje, że nie dociera tu wielu turystów. Nam to bardzo odpowiada, bo wiemy że będzie spokojnie i tanio. W Naszym przewodniku Bantayan opisane jest mniejwięcej tak: " To miejsce gdzie ludzie przyjeźdzają odpocząć od gwaru, a jedyne co może zmącić spokój tutaj, to spadający z palmy kokos. Głównym zajęciem ludzi zdaje się być spanie lub czytanie książek..." W okolicy jest też rafa, więc może uda Nam się w końcu zrobić ładne podwodne fotki.

W poniedziałek o godzinie 11, mieliśmy nadzieję wypłynąć z portu w Sagay statkiem na Bantayan. Okazało się, że pływa tylko jeden dziennie i to o... przed 9:00 albo 9:30, albo o 10:00 (tak precyzowano Nam godzinę). Do tego okazało się,  że Old Sagay (część miasta na wybrzeżu) to dziura zabita dechami, a jedyną atrakcją stała się ... dwójka białych ludzi, spacerujących w kapeluszach, z koktajlami i aparatem fotograficznym. Dosłownie wszyscy pozdrawiali Nas krzycząc "good morning, how are you? lub "hello Americanos"... Każdy się do Nas uśmiechał i pytał, czy zrobimy mu zdjęcie. Otwartość filipińczyków od początku robi na Nas wielkie wrażenie, jednak ta radość i uśmiechy w Sagay, okazały się być niezastąpione. Do tego, w końcu płaciliśmy normalne "lokalne" ceny z przejazdy (trójkołowymi, sześcioosobowymi motorami - 70 groszy od osoby za 7 km), a za kolację składającą się z dwóch ryb, talerza krewetek, talerza wieprzowego mięsa plus ryż zapłaciliśmy 6,4 zł. Postanowiliśmy dać kucharce/kelnerce/właścicielce napiwek, a ta pytała Nas trzy razy czy na pewno ma nie wydawać reszty.

Na krótki spacer zeszliśmy z głównej drogi jadącej do portu (chociaż nie wiem czy można tak nazwać miejsce, z którego wypływa raz dziennie łódka na 35 osób) i zobaczyliśmy prawdziwe życie na filipińskiej prowincji. W końcu z bliska widzieliśmy wioski, które wcześniej oglądaliśmy tylko z okien autobusów...

Filipiny to kraj o niesamowicie mocnych wpływach amerykańskich. 99% wszystkich napisów na ścianach, plakatach, tablicach informacyjnych, znakach drogowych, biletach itp., jest napisanych w języku angielskim. Jednak dogadać się z filipińczykami jest bardzo trudno, czego nie możemy pojąć. Tutaj życie płynie spokojnie, każdego wieczoru każdy albo sam rozpala grilla przed domem, albo wychodzi na ulicę i na którymś z wielu straganów zawsze kupi parę szaszłyków. Wszyscy ludzie, dzieciaki i dorośli jeżdżą na rowerach, ale nie są to górskie rowery jak w Europie, tylko stare kolorowe BMXy ze stanów. Też od czasów dominacji amerykańskiej na wyspach, koszykówka stała się narodowym sportem, kosze można spotkać wszędzie, a w TV leci cały czas liga NBA. To też ciężko Nam pojąć, bo Filipińczycy są tak samo niscy jak np. Chińczycy. W każdej wiosce znajduje się też dużo małych barów, gdzie ludzie od rana śpiewają... karaoke. Śpiewanie do telewizora, granie w karty, gry planszowe, zrywanie kokosów i oczywiście spanie w hamaku to główne zajęcia tutejszych ludzi, które wczoraj zaobserwowaliśmy w Sagay.  Popołudniu natrafiliśmy na mały resort przy plaży, gdzie za drobną opłatą weszliśmy do hotelowego basenu, żeby odpocząć. Tam też na plaży znaleźliśmy kosza, więc trochę porzucaliśmy... kokosami. Bardzo zaciekawieni Naszym zajęciem Filipińczycy, po chwili przynieśli Nam piłkę, ale to już przecież nie było to samo :)



















2 komentarze:

  1. Wasze reportaże są super! Jestem pełna podziwu i trzymam kciuki za ciąg dalszy podróży
    Pozdrawiam serdecznie
    Anna Bąk

    OdpowiedzUsuń
  2. Wasze ciekawe relacje z podróży wzbogacone o super zdjęcia są pełne pozytywnej energii i radości, jaką Wam daje wspólne poznawania świata. Tak trzymać :-)

    OdpowiedzUsuń