Jedną z
przesiadek podczas Naszego powrotu z Ameryki Południowej mieliśmy w Bogocie,
stolicy Kolumbii. Idealnie pasował Nam czas przylotu i wylotu, pozwalając Nam na spędzenie całego dnia w
mieście.
Z
lotniska do centrum miasta dostaliśmy się czymś w stylu marszrutki za parę
groszy. Miasto… jak każde duże latynoamerykańskie miasto było zakorkowane i
pełne spalin. W Bogocie mieszka ponad 8 milionów ludzi, to oznacza naprawdę
duży tłok w centrum! My spóźniliśmy się o jeden dzień, na copiątkową fiestę,
która odbywa się w centrum Bogoty. Po godzinie 17 zamykane są główne ulice dla
ruchu samochodowego. Utworzone w ten sposób deptaki wypełniają się tysiącami
ludzi, handlarzy i artystów. Ponoć poza tym całym „teatrem ulicy”, można
spotkać na środku chodników ludzi
tańczących tango lub salsę. W niedzielę po raz kolejny zamykane jest centrum
miasta – tym razem ulice wypełniają rowerzyści i ludzie lubiący aktywny
wypoczynek. Szkoda, bo spacerowaliśmy po Bogocie akurat w sobotę – kiedy miasto
wypełniały codzienne kłęby spalin.
Mimo
wszystko całkiem Nam się spodobało. Już na pierwszym placu, przez który
przechodziliśmy zobaczyliśmy fotografa z prawdziwie antycznym aparatem. Na
drewnianych nogach, znajdowała się tylko drewniana skrzynia i małe szkiełko
obiektywu. Wewnątrz skrzynki naświetlał się papier pokryty światłoczułą
substancją… i tak po wielu zabiegach, naświetlaniach, płukaniach zdjęć w wodzie
fotograf używający sprzętu po swoim dziadku, pokazał Nam najpierw negatyw, potem
wręczył dwie odbitki pozytywowe. Otrzymaliśmy w ten sposób dwa unikatowe i
niepowtarzalne zdjęcia wykonane aparatem z XIX wieku. Negatyw został w Bogocie, w archiwum
fotografa.
Bogota
mimo, że jest raczej mało atrakcyjnym miejscem, urzekła Nas bardzo swoim starodawnym
klimatem. Zaczęło się od tego 120 letniego aparatu, ale dalej spotkaliśmy
jeszcze kilka starych kawiarni i sklepów zdobionych antycznymi szyldami. Natrafiliśmy
również na małe targowisko, na którym sprzedawano głównie wyroby wykonane z
wikliny i drewna.
Spotykaliśmy
w centrum na każdym kroku, ludzi od których można było wynająć telefon
komórkowy na krótką rozmowę. Wyglądało to dość komicznie, bo telefony te były
przymocowane za pomocą łańcuszka do drewnianego stojaka. Wracając już w stronę busika
na lotnisko, byliśmy też świadkami niecodziennego zjawiska… wyścigów świnek
morskich. Nie wiemy o co chodziło dokładniej w tych zawodach, ale wyglądało do
dość zabawnie. Kolumbia? Chyba i tutaj powinniśmy jeszcze wrócić!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz