środa, 16 października 2013

Nikaragua – kradzież na dobry początek

                Jesteśmy w Nikaragui ;). Po dziewięciodniowym pobycie w Hondurasie liczymy, że tutaj zostaniemy trochę dłużej, bo jak na razie bardzo Nam się podoba, mimo, że pierwsze wrażenia mieliśmy okropne. Tak się składa, że część Naszego bagażu przeszła w posiadanie paru młodych miejscowych chłopaczków. Zostaliśmy okradzeni.

                Z Tegucigalpy - stolicy Hondurasu jechaliśmy cały dzień, aby dotrzeć do Leon w Nikaragui, chociaż to mniej więcej trzysta kilometrów. W międzyczasie jechaliśmy pięcioma różnymi środkami transportu. W ostatnim, mikrobusie z Chinandega do Leon (45 minut jazdy) nie było bagażnika dachowego i poproszono Nas o załadowanie swoich plecaków do środka. W takim centralnoamerykańskim busie oczywiście nie ma zbędnej przestrzeni, więc nawet w rząd między siedzeniami zasiadają pasażerowie na małych rozkładanych fotelikach. Duże plecaki z czterech Naszych bagaży (mamy dwa duże, i dwa małe „podręczne”) położyliśmy na jednym z foteli w rzędzie  przed Nami. Musieliśmy dodatkowo zapłacić za to miejsce, ale ze względu na krótki odcinek trasy, cena nie była dla Nasz przykra. Oczywiście mikrobus szybko zapełnił się tak, że mrówka nawet by nie zmieściła. My siedzieliśmy w ostatnim rzędzie, a przy Naszych plecakach paru młodych miejscowych. To był Nasz błąd, bo teoretycznie mogliśmy władować plecaki obok Nas, jednak nie przyszło Nam do głowy żadne nadchodzące niebezpieczeństwo. Dużo osób wsiadało w tym samym czasie co My (przesiadka z innego autobusu), było zamieszanie i tłok. „Na szczęście” bagaże były paręnaście centymetrów przed Nami, więc teoretycznie były bardziej bezpieczne niż jadąc w luku bagażowym autokaru, lub na dachu „chicken busa”.
               
                Szkoda tylko, że przez cały czas jazdy minibusem wewnątrz było absolutnie ciemno (była to godzina może 19). Jeden młody chłopak z rzędu przed Nami parę razy się odwrócił i zerkał na Nas z zaciekawieniem, ale wiadomo - już do tego trochę przywykliśmy. Jasne włosy, niebieskie oczy i inna uroda jest czymś ciekawym dla tubylców. Kiedy Tomek na chwilę zapalił czołówkę, żeby przejrzeć przewodnik wzbudził, nie wiadomo dlaczego lekki popłoch na siedzeniu przed Nami… dziwne?!

                45 minut ostatniego przejazdu tego dnia, zleciało dość szybko, było już późno, my byliśmy zmęczeni i chwila nie minęła, a już byliśmy w docelowym (na kolejne dwa dni) mieście Leon. Wysiadaliśmy z mikrobusa na samym końcu, bo siedzieliśmy w ostatnim rzędzie i dlatego, że chcieliśmy przepuścić resztę pasażerów – zawsze trochę czasu zajmuje wygramolenie Naszych ciężkich plecaków  w takich ciasnych warunkach . Plac przy którym wysiedliśmy w moment absolutnie opustoszał. Zostaliśmy prawie sami. Tomek pierwszy wyskoczył ze swoim bagażem, lecz w kolejnej chwili okazało się, że duży plecak Weroniki wygląda zupełnie niekompletnie… Przez cały czas Naszego wyjazdu, od kwietnia, Weronika do swojego średniej wielkości plecaka (32 litry) doczepiała część ekwipunku: karimatę i torbę z dwiema parami butów. Do tego w bocznych kieszeniach zawsze woziła japonki i baleriny. W efekcie, od czasu tego przejazdu, Weroniki plecak lżejszy jest o te japonki, baleriny, buty do nurkowania oraz (co dla Nas najgorsze) o buty górskie. Te lekkie i wodoodporne trekkingowe buty, po pierwsze bardzo by się Nam przydały zarówno w Nikaragui jak i w Ameryce Południowej, gdzie planujemy głównie chodzić po górach. Po drugie były to porządne (i drogie!) Merele, do których Weronika bardzo się przywiązała. Szkoda, bo w Leon mogliśmy wybrać się na znany na całym świecie zjazd na desce, po czarnej, zastygłej lawie wulkanu Cerro Negro – lecz bez dobrych butów musieliśmy zrezygnować z wejścia na wulkan jak i tym bardziej ze zjazdu z prędkością dochodzącą prawie do 100 km/h.

                Cały wieczór tego dnia, i południe następnego byliśmy po prostu bardzo smutni. Taka strata, może nie dużej wartości – bo mogło zginąć Nam dużo innych bardziej cennych dla Nas rzeczy (paszporty, pieniądze, aparat, netbook, całe plecaki…) – ale była to strata bardzo personalna. Kolejną rzeczą, która zupełnie Nas dobiła, to fakt, że przez cztery godziny chodziliśmy od sklepu do sklepu w centrum Leon i szukając chociaż japonek dla Weroniki. Nie było tańszych niż 20 dolarów amerykańskich! W prymitywnych sklepach widnieją tylko same od Tommy Hilfilgera, Aero Postal, Fitch, Roxy. Dlaczego tak jest w jednym z biedniejszych krajów świata? Nie mamy pojęcia! Wszyscy miejscowi chodzą w ubraniach tylko tych firm – więc  nie ciężko się domyślić, że są one podrabiane („Tommy” chwyciłby się za głowę, gdyby zobaczył, że jego ubrania są tutaj na każdym bazarze!). W końcu w jakimś ostatnim markecie udało Nam się znaleźć niezłe i wygodne japonki marki Adidas za parę złotych. Czy słyszeliście o współpracy tej niemieckiej firmy z Quick Silverem? Bo jak się później okazało, mimo znaczka Adidas na górze, na podeszwie pisze Quick Silver ;). W międzyczasie kupiliśmy jeszcze przeźroczyste okulary, by rozweselić Weronice dzień ;).

                Ale jak wiadomo, los się musi odmienić!
Miasteczko Leon bardzo przypadło Nam do gustu. Uważamy, że było jednym z najspokojniejszych i najbezpieczniejszych z miejsc jakie odwiedziliśmy. Kradzież, była raczej przykrym incydentem – później miejscowi i turyści słysząc o tym zajściu byli bardzo zdziwieni. W mieście wiele jest ciekawych i ładnych kolonialnych kościołów oraz budynków. Przy jednej ze świątyń udało Nam się natrafić na dużą uroczystość, gdzie mogliśmy zobaczyć pięknie ubrane latynoskie dziewczynki. Atmosfera jest bardzo przyjemna i zwykłe spacerowanie po uliczkach tego miasta jest atrakcyjne samo w sobie. Popołudniu weszliśmy na jedną z kopuł największej katedry w całej Ameryce Centralnej, skąd mogliśmy podziwiać panoramę miasteczka oraz okoliczne stożki wulkaniczne.

                Wieczorem odwiedziliśmy jedną z niepozornych knajpek – bar, przy popularnym hostelu, który organizuje słynne zjazdy z wulkanów. Poszliśmy tam tylko ze względu na wieczorne „happy hours” i żeby zapytać ile kosztuje koszulka z napisem „Lava shot challange”. Były tam wywieszone dwa rodzaje pamiątkowych koszulek, jedna z nich z typowym napisem „I did it!”, dla ludzi, którzy zjechali na desce z wulkanu, druga z nadrukiem „uroczej” czaszki z napisem o wyzwaniu wypicia kieliszka lawy. Po skosztowaniu promocyjnego mojito, zapytaliśmy barmana (jak się później okazało właściciela lokalu) o cenę koszulki z czaszką. Powiedział, że nie jest na sprzedaż. Tą dla uczestników zjazdów wulkanicznych można kupić za 5 dolarów, jednak koszulkę, która Nas interesowała trzeba było sobie wygrać! Wygrać, czyli podjąć wyzwanie picia lawy! Wypić trzy kieliszki (ostatni, podwójny, w kształcie czaszki) miejscowego rumu z bardzo dużą ilością najostrzejszych lokalnych papryczek chili. Warunek jest taki, że przez trzydzieści sekund trzeba później nie zwymiotować :). Tomek od razu powiedział głośno: „nuda - boring!” i symbolicznie udał, że ziewa, lecz kiedy barman nalał już odmierzoną ilość lawy zrobiło się gorąco. Parę osób siedzących w tej knajpie przerwało rozmowy, by obserwować zmagania Tomka. „Lawa” wlała się w niego bez żadnego problemu. Uwielbiający pikantną kuchnię Tomek, bez większego problemu poradził sobie z trzema kieliszkami chili, a ostatnie najgorsze 30 sekund rozglądał się po barze symbolicznie ziewając i rozbawiając tym gapiów… Koszulka jest Nasza! Byliśmy oboje bardzo szczęśliwi, bo postanowiliśmy wcześniej, że będziemy ją nosić na zmianę ;). Chwilę potem barman - Brazylijczyk, który wyraźnie Nas polubił powiedział, że jak Weronika też chce taką koszulkę, (tylko w damskim kroju), to musi wypić, przynajmniej jedną czaszkę „lawy”. Mimo początkowego przerażenia w oczach i Jej poszło bardzo dobrze i dzięki temu cały późniejszy wieczór paradowaliśmy w nowych koszulkach szczęśliwi i dumni po ulicach Leon. Tak bardzo się cieszyliśmy, że szybko przeszły Nam wszystkie smutki. Co więcej, Nikaragua bardzo Nam się podoba, obecnie jesteśmy nad Pacyfikiem, przygotowując się do pierwszej w życiu nauki surfingu ;).








 











 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz