środa, 20 listopada 2013

Peru - 4 dni w Andach czyli Santa Cruz Trek

          W końcu dotarliśmy do Peru! Po dwóch dniach spędzonych z cama-busach, czyli "łóżko-busach" (nowoczesne piętrowe autokary, na parterze znajdują się fotele, które można rozłożyć zupełnie na płasko, a na górze "semi-cama" czyli fotele, które rozkładają się tylko do połowy"). Po dwóch takich nocach w drodze i dwóch dniach czekania na dworcach na nocny przejazd, mieliśmy już wszystkiego dość. Potrzebowaliśmy spokoju i odpoczynku. Wybraliśmy się w góry!

          Do Caraz - pierwszego Naszego celu podróży w Peru, dotarliśmy nad ranem. To małe miasteczko zamieszkałe przez 9 tysięcy ludzi wydaje się być oazą spokoju. Życie skupione jest wokół małego Placu Centralnego (Plaza de Armas) skąd rozpościerają się wspaniałe widoki na okoliczne góry, między innymi na ośnieżone wierzchołki łańcucha gór Cordylliera Blanca. Spędziliśmy tutaj tylko jeden dzień, przygotowując zapasy żywności na trekking, zapoznając się z mapą oraz po prostu aklimatyzując się na wysokości 2200 m.n.p.m.

Dzień I
Cashapampa (2900 m.n.p.m.)- Llama Corral (3760 m.n.p.m.) 


          Po wczesnym śniadaniu w Caraz pojechaliśmy colectivo (taksówka, która rusza dopiero wtedy, gdy uzbiera 6 pasażerów - którzy zajmują miejsca nawet w bagażniku zwykłego combi) do wsi Cashapampa. Po godzinie mozolnej jazdy szutrową drogą dojechaliśmy do miejsca gdzie rozpoczyna się szlak "Camino Santa Cruz". Pięć minut po rozpoczęciu wędrówki doszliśmy do posterunku strażników parku narodowego, którzy  w zamian za rejestrację turystów wchodzących na teren parku, życzą sobie 65 soli (czyli 73 zł) od osoby. Godzimy się z tym wierząc, że pieniądze te trafiają na rozwój lokalnych wsi oraz na utrzymanie tutejszych szklaków turystycznych. 

          Od samego rana dopisuje Nam pogoda, świeci mocne słońce i jest przyjemna temperatura do marszu. Cały czas idziemy wzdłuż rzeki zasilanej wodą z topiących się lodowców, która ma Nam zapewnić przetrwanie podczas trasy trzydniowego podejścia na przełęcz Punta Union. Na początku podejście jest nieco bardziej strome, natomiast po mniej więcej godzinie szlak staję się już przyjemną, spokojną wędrówką pomiędzy różnymi kaktusami. Nie spodziewaliśmy się kujących kaktusów zbliżając się coraz bardziej do ośnieżonych sześciotysięczników. 

          Po mniej więcej czterech godzinach wędrówki nagle z nad otaczających Nas gór pojawiły się ciemne chmury. Po chwili zaczęło kropić. Trochę zaniepokojeni wizją przemoknięcia w pierwszy dzień trekkingu od razu zabezpieczyliśmy siebie i plecaki przed deszczem. Ledwo zdążyliśmy zapiąć kurtki i już przestało kropić. Nawet porządnie się nie rozpadało, a z powrotem wyszło palące tropikalne słońce. W sam raz, by po 4 godzinach, 20 minutach oraz 10 kilometrach spokojnej wędrówki dojść do Naszego pierwszego noclegu i rozbić namiot na ciepłej trawie. Rozbiliśmy Nasz prowizoryczny domek zaraz przy kamiennym murku chroniąc się od ewentualnego wiatru. Baliśmy się ponownego pogorszenia się pogody obserwując niebo w kierunku przełęczy Punta Union, która była celem Naszej wyprawy.

          Udało Nam się, bo im późniejsza była pora, tym lepszą mieliśmy na biwaku pogodę. Po rozbiciu namiotu i zjedzeniu prowizorycznego lunchu (makaronowa zupka przyrządzona według tradycyjnej receptury chińskich mędrców) popołudnie spędziliśmy wygrzewając się w słońcu i zaprzyjaźniając się z osiołkami pasącymi się na polanie obok namiotu. Tomek idąc po wodę do strumienia, musiał podejść jednak parę metrów wyżej od Naszego obozowiska. Blisko potoku znajdowało się bowiem rozkładające się ciało jakiejś krowy... Na szczęście, podarowany przez Javiera profesjonalny filtr do wody sprawdził się znakomicie i nic Nam nie było. 

         Zachód słońca bajecznie oświetlił górujące nad doliną szczyty. Na dodatek rozpoczynająca się pełnia księżyca oświetliła Naszą polową kuchnię. Tuńczyk z makaronem znów spisał się znakomicie. Nie wiem czy tylko My zabieramy ze sobą na trekking cebulę, ostre papryczki i olej - ale zdecydowanie warto! Chińskie dania zostawmy studentom. 






















Dzień II
Llama Corral (3760 m.n.p.m.) - Taullipampa (4250 m.n.p.m)


          W nocy było zimno. Z początku jak kładliśmy się spać wydawało się być przyjemnie, ale z każdą godziną, aż do wschodu słońca stawało się coraz zimniej. Nie mieliśmy jednak dużo czasu na zastanawianie, jak damy radę na wyższym biwaku - świeciło piękne słońce, więc chcieliśmy wcześnie wyjść na szlak. Wcześnie czyli o 8 rano. Wstawaliśmy codziennie leniwie o 6:30, by przefiltrować wodę, zaparzyć herbatę z koki albo kawę oraz zjeść kanapki z Nutellą (ogrzewaną wcześniej w kieszeniach spodni). Pierwszą noc na trasie Santa Cruz Trek spędziliśmy sami w towarzystwie osiołków. Widzieliśmy podczas rejestracji się na szlaku pierwszego dnia nazwiska dwóch dziewczyn z Anglii, musiały jednak rozbić się nieco wyżej niż My tego dnia. 

         Od rana widzieliśmy jak na dłoni ośnieżony szczyt Nevado Taulliraju (5830 m.n.p.m.), obok którego III dnia mieliśmy przejść. Początek drugiego etapu przebiegał płasko, lecz był bardzo urozmaicony zmianami krajobrazu. Co chwilę po lewej lub prawej stronie ukazywały się kolejno białe wierzchołki gór przekraczających 6 tysięcy metrów. Raz szliśmy po zielonej łące, by po chwili dojść do turkusowego jeziorka, aby następnie przez godzinę przecinać pustynię, utworzoną w miejscu większego jeziora, zasypanego w 2012 roku przez piaskową lawinę. Gdzieś pomiędzy trawami znowu ujrzeliśmy martwe bydło - cóż następnym razem spróbujemy pobierać wodę płynąca prosto ze skał u podnóży lodowca. 

          Dzisiaj co jakiś czas mijały Nas małe grupy osiołków transportujących przez dolinę głównie sprzęt turystów, który wykupili tutaj trekking z przewodnikiem i tragarzami. Spotkaliśmy też paru miejscowych, którzy zbierali rosnące ukryte gdzieś w górach czerwone kwiaty. 

          Po trzech godzinach dość płaskiego odcinka, po przejściu piaskowej pustyni odbiliśmy w lewo ze szlaku na mniej uczęszczaną ścieżkę do punktu widokowego na szczyt Alpamayo (5947 m.n.p.m.). Po około półgodziny stromego podejścia po serpentynach odkryły się przed Nami widoki zapierające dech w piersi. Dookoła panoramę stanowiły ośnieżone szczyty Quitaraju (6036 m.n.p.m), Alpamayo i inne, a my sami staliśmy pośrodku tych pięknych masywów. 

          Wracając z punktu widokowego z powrotem na szlak, trafiliśmy na trawers północną częścią doliny, który powoli schodził w stronę kolejnego zaplanowanego przez Nas biwaku. Ostatnia, szósta godzina marszu dawała Nam już w kość. Weronika miała kryzys bólu pleców tuż przed wspinaczką po serpentynach, Tomek natomiast odczuwał dokuczliwy ciężar plecaka na ostatnich podejściach do noclegu. 

          Wynagrodzeniem drugiego dnia trudu było przepięknie położone pole, idealne na rozbicie namiotu. Znajdowaliśmy się trzy kilometry od przełęczy, tym samym od lodowca i szczytu między innymi Taulliraju. Ciepła kawa i słodki lunch z takimi widokami... Już wtedy, drugiego dnia wiedzieliśmy, że warto było się tutaj wybrać. Nasz domek schowaliśmy za skałą, blisko małego strumienia lecącego prosto z pięciotysięcznika - idealnie! Do śpiworów schowaliśmy się po zjedzeniu smażonych parówek (z kurczaka!) z ryżem i sosem pomidorowym i zaraz po kolejnym udanym zachodzie słońca. Niedaleko rozbiły się wspomniane wcześniej dwie Angielki - wczoraj spały przy "pustyni", dziś wyprzedziliśmy Je, gdy dziewczyny poszły pod sam początek góry Alpamayo. 

          W środku nocy, która wyjątkowo okazała się cieplejsza, Tomek ustawił aparat przed wejściem do namiotu by sfotografować Nasz biwak. Wystarczyło parę sekund naświetlania, by w mocnym świetle księżyca uchwycić góry stanowiące horyzont.











































Dzień III
Taullipampa (4250 m.n.p.m.) - Punta Union (4750 m.n.p.m.) - Cachinapampa (3750 m.n.p.m.)


          Po dość przyjemnej nocy na wysokości 4250 m.n.p.m. obudziliśmy się znów o 6:30 rano. Kiedy Tomek wyszedł z namiotu po wodę, akurat pożegnał Angielki wyruszające o świcie na przełęcz. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że rano było bardzo pochmurnie i już o 6:35 zaczęło kropić. My schowaliśmy się w namiocie przed deszczem, gotując wodę na herbatę na zewnątrz i czekając na rozwój sytuacji.

          Po 15 minutach przestało padać. Szczęśliwi, że nie musieliśmy moknąć, zjedliśmy bułeczki z Nutellą, i półtorej godziny później niż Nasze sąsiadki wyszliśmy na szlak. Nie mieliśmy się co śpieszyć, do przełęczy dzieliły Nas 3 kilometry ( i 500 m w górę), a niebo ciągle było białe od chmur. Następnie do zrobienia mieliśmy jeszcze 1000 metrów w dół rozłożone na 7 kilometrów trasy. 

          Na samej przełęczy Punta Union (4750 m.n.p.m.) poszczęściło się Nam. Akurat kiedy po 2 godzinach podejścia, doszliśmy na górę, rozeszły się po raz pierwszy i jedyny tego dnia chmury ukazując Nam w pełnym majestacie panoramę szczytów peruwiańskiego łańcucha Cordylliera Blanca. Niesamowite widoki podziwiać mogliśmy przez około czterdzieści minut, potem niebo zrobiło się znowu białe. Chmury były na wysokim pułapie, a śnieg zlewał się z kolorem białego nieba, co źle wypływało na jakość zdjęć. 

          Samo podejście na przełęcz okazało się zupełnie nie trudne. Mimo ciężkich plecaków daliśmy radę i nie mieliśmy żadnych dolegliwości związanych z wysokością. Spodziewaliśmy się czegoś naprawdę gorszego tego dnia. Miał to być najtrudniejszy i najdłuższy etap, lecz jak widać wcześniejsze wejście na Rucu Pichincha w Ekwadorze, było świetnym treningiem. 

          Siedem kilometrów wędrówki dalej, popołudniu znów zaczęło kropić. Wiedzieliśmy, że zaplanowany biwak powinien być już tuż, tuż, jednak postanowiliśmy iść dalej pozwalając się lekko zmoczyć. Już prawie biegliśmy, a campingu wciąż nie było, deszcz padał już obficie. Namiot musieliśmy rozbić błyskawicznie na mokrej trawie. Na szczęście, chwilowe przerwy w deszczu pozwoliły Nam ugotować ostatnią kolację tej wyprawy. W międzyczasie przeszły obok Naszego namiotu znajome Angielki - smutne, że nie trafiły w okno pogodowe na przełęczy, szły przemoczone, by dojść jak najbliżej miejscowości Vaqueria, gdzie czwartego dnia kończy się trekking i łapie się transport z powrotem do miasta. 










Dzień IV
Cachinapampa (3750 m.n.p.m.) - Vaqueria (3700 m.n.p.m.)


          Ostatniego dnia trekkingu Santa Cruz, obudziliśmy się już bez ustawiania budzików o 6:30. Deszcz w nocy ustał i Nasz namiot (mimo częściowego zakrycia wodoodporną plandeką) nie przemókł całkowicie. Nasz namiot, kupiony w Kanadzie za 29$ chwali się "wodoodpornością" na poziomie 600 mmH2O (według europejskich norm nie można nazwać materiału wodoodpornym, jeśli jego wskaźnik jest niższy niż 1200 mmH2O!). Ze względu na wciąż mokre ubrania, buty i plecaki po wczorajszym popołudniu postanowiliśmy poczekać, aż na polanie pojawi się słońce i wysuszy Nasz ekwipunek. To była dobra decyzja! Dzięki nieco bardziej leniwemu porankowi niż zazwyczaj, w chwilę  później, wszystko było suche! Nawet namiot spakowaliśmy do torby bez kropli niepotrzebnej wody. 

          Tego dnia czekały Nas maksymalnie tylko trzy godziny drogi, najpierw 350 metrów w dół doliny, później 300 metrów żmudnego podejścia do drogi w wiosce Vaqueria. Nie musieliśmy się śpieszyć, bo zarówno w Caraz jak i czwartego dnia na szlaku, miejscowi mówili Nam, że pierwszy transport możemy złapać około godziny 12 w południe. 

          Ostatni etap, czyli dość szybkie 8 kilometrów, przeszliśmy zadowoleni z bardzo udanej wyprawy oraz z przyjemnej pogody. Podczas, kiedy My czekaliśmy leniwie w namiocie na słońce, na polanie minęła Nas para śpieszących do Vaquerii Australijczyków. Tego dnia wyruszyliśmy o 9 rano. Po drodze minęliśmy dwie małe wsie, zagadując czasami do bardzo przyjaznych miejscowych, wędrówka upłynęła Nam nadzwyczaj przyjemnie. Wszyscy uśmiechnięci na pytanie: "¿Cómo estás? Jak się żyje?" odpowiadali "tranquilo, spokojnie ;)".

          Gdy po dwóch i pół godziny od wyjścia z ostatniego campingu, dotarliśmy do szutrowej drogi, spotkaliśmy tam czekających Australijczyków oraz dwie Angielki. Jedni i drudzy czekali od rana na jakiś transport, nie wiedząc o tym, że można coś złapać tylko w południe.

          Nam cały trekking upłynął bardzo radośnie, wśród wspaniałych widoków i przede wszystkim bardzo "tranquilo" . 









10 komentarzy:

  1. Wow!:) jestem zdumiona. Przepięknie !:) brzydko i kolokwialnie mówiąc "dupę urywa" :D

    Pozdrawiamy,
    D&P

    OdpowiedzUsuń
  2. Kochani wspaniały opis i fotorelacja ,jestesmy zachwyceni.Pozdrówki MMK

    OdpowiedzUsuń
  3. Tomek, widzę braki w kondycji na przedostatnim zdjęciu! Po powrocie muszę Was zabrać na trening ;D.

    pozdro,
    Koki

    PS. Szkoda, że krowa nie poszła na burgera, tylko się zmarnowała ;(.

    OdpowiedzUsuń
  4. Przepiękne zdjęcia! Nie dziwimy się, że mieliście problem z wyborem, które z pięciuset zdjęć zrobionych podczas tej wyprawy zamieścić na blogu :-)
    Podróże, a zwłaszcza górskie wyprawy są Waszą pasją i tak trzymać :-)
    Pozdrawiamy Mira i Radek


    OdpowiedzUsuń
  5. Koki, zdjęcie przedostatnie zrobiliśmy już schodząc z gór. Zmęczenie, zadyszka i brud - wszystko pozowane :P A co do treningu to możemy się umówić na hamburgerowy? Moim ostatnim dokonaniem był 1 funt hamburgera w Toronto, co Ty na to?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trening hamburgerowy to podstawa! Od niego zaczniemy :D

      Usuń
  6. Jesteście najlepsi, a zdjęcia mistrzowskie. Biwak o zmierzchu jest moim faworytem.
    Jestem z Was dumna!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dopiero dzisiaj przeczytałem cały wpis i zgadzam się z Aną, wszystkie zdjęcia 10/10 ale nocny biwak to chyba już 11! ;d

      Usuń
    2. Dziękujemy serdecznie za miłe słowa ;) Planujemy jeszcze dwie wyprawy w góry - krótsze, ale oby równie ciekawe i owocne w dobre zdjęcia. Pozdro!

      Usuń
  7. dziękujemy za opis trasy i praktyczne informacje.
    Z naszej strony możemy uzupełnić Wasz wpis o parę uaktualnień dotyczących cen i trak gps do pobrania:
    http://spojrzenie-na-swiat.com/sypialnia-pod-alpamayo-santa-cruz-trek/

    P.S. świetne fotki :-)

    Pozdrowienia z Peru!

    OdpowiedzUsuń