El Misti zdobyty!
Arequipa to drugie co do
wielkości miasto w Peru. Położone na wysokości 2300 m.n.p.m. stanowiło miejsce
Naszej jednodniowej aklimatyzacji (po pobycie na wyższej wysokości w Cuzco –
3300 m.n.p.m.). Miasto to od razu nie przypadło Nam do gustu – od rana nie
mogliśmy znaleźć miejsca w hostelu, bo większość z nich była pełna lub bardzo
droga. Dalej, przez długi czas szukaliśmy czegoś przyzwoitego na śniadanie.
Przyjechaliśmy tu o świcie, a do wieczora włóczyliśmy się po mieście
przygotowując ekwipunek na Nasz kolejny trekking. Kupiliśmy jedzenie, nową
butlę z gazem, 18 małych opakowań różnych ciasteczek, zapas liści koki i 6
litrów wody (zabraliśmy też 2 litry kranówki do gotowania). Chyba byliśmy
gotowi na wspinaczkę Naszego życia.
Przygotowując
się, przeczytaliśmy kilka różnych relacji innych turystów, którzy podejmowali
się wejścia na El Misti. Większość dawali radę, choć straszyli przeraźliwym
zimnem i błądzeniem (raz nawet jakiś przewodnik zabłądził). Nie znaleźliśmy
żadnej sensownej mapy w internecie, a trackery GPS nie chciały się otworzyć na
smartfonie Weroniki (Tomka telefon przeżywa swoje drugie życie w gdzieś
Ekwadorze…). Mapa w sklepie kosztowała ponad 60 zł, a wycieczka z przewodnikiem
200 - 250 zł od osoby. Aha, pytaliśmy też o sam transport do początku szlaku, odległego od Arequipy o około 30 kilometrów – w biurach chcieli… 250 zł od osoby. Dziękujemy
serdecznie.
El
Misti to aktywny wulkan o bardzo regularnym, stożkowatym kształcie. Do niedawna
szczyt krateru pokryty był topniejącym lodowcem, ale obecnie jedynie w zimie
pokrywa się cienką warstwą śniegu. Od jego ilości zależało oczywiście Nasze
wejście, ponieważ Nasz sprzęt kończy się na niskich butach trekkingowych. Na
szczyt prowadzą trzy drogi. Pierwsza z nich to historyczny szlak Inków, którym
podążały grupy wnoszące do samego krateru kobiety składane w ofierze. Droga ta prowadzi z samej Arequipy, ale przez ponoć bardzo niebezpieczne jej dzielnice,
gdzie zdarzały się napady na turystów i kradzieże. Druga droga zaczyna się
gdzieś w okolicy wioski Cajamarca (25 km od Arequipy), skąd biegnie jeszcze
droga tylko dla terenówek do początku szlaku na wysokości 3400 m.n.p.m. Tam
własnie dojeżdżają wszystkie grupy z biur podróży i stamtąd zaczyna się
najpopularniejszy szlak. Trzecia droga to wejście od zachodniej strony wulkanu,
uczęszczana chyba tylko przez lokalnych ludzi. To wejście to też poniekąd i
Nasze, bo chcąc nie chcąc, szliśmy
podążając tą drogą.
Dojechaliśmy
autobusem za 1,5 zł do wioski Chiguate na wysokości 2800 m.n.p.m. gdzie
rozpoczęliśmy Nasz trek (przypominamy cenę dojazdu proponowaną przez biura: 200
- 250 zł). Była godzina 9 rano, kiedy wyruszyliśmy zaopatrzeni w prowizoryczną mapę na odwrocie paragonu narysowaną przez
jedną z pasażerek lokalnego busa. Wiedzieliśmy, że czeka Nasz 1,5 do 2 godzin
marszu do rozpoczęcia turystycznego szlaku. Idąc ciągle w stronę wulkanu
dotarliśmy do małego skrzyżowania, przy osadzie Cajamarca. Tam „szczęśliwie”
spotkaliśmy grupę paru miejscowych, czekających pewnie na transport. W
odpowiedzi na pytanie o szlak na El Misti usłyszeliśmy „a macie przewodnika?”,
powiedzieliśmy, że idziemy sami. Grupka niemiłych ludzi patrzących na pobliski
wulkan zaczęła się rozglądać dookoła i mówić, że nie wiedzą jak iść. Wskazali
Nam drogę okrążającą wulkan z prawej (zachodniej strony). Szliśmy tak szutrową
drogą, rolniczymi tarasami, pustynnymi ścieżkami między kaktusami spotykając
jeszcze paru pojedynczych tubylców, którzy wiedzieli już jak wejść na wulkan,
choć zawsze wskazujących Nam kierunek okrążający górę. W końcu, po dwóch
godzinach ktoś wskazał Nam miejsce gdzie zaczyna się (jak okazało się później, nie ten szlak, którego szukaliśmy). Dalej przez kolejne 5 i pół godziny
przedzieraliśmy się raz cieńutką ścieżką między kaktusami i kanionami, a raz
szeroką płaską drogą z pyłu wulkanicznego. Cały czas idąc dość płasko i ciągle
okrążając wulkan. Myśleliśmy, że tą drogą będziemy szybciej zdobywać wysokość... Jednak po godzinie 16, kiedy Nasz szlak zaczął
prowadzić w dół, i oddalać się od wulkanu postanowiliśmy już dłużej nim nie iść.
Odbiliśmy prosto na wierzchołek krateru i ostatnią godzinę przeszliśmy przez
bardzo kującą, surową, pustynną trawę. W końcu w stronę wulkanu, w końcu mocno
po górę!
Rozbiliśmy
Nasz prowizoryczny base camp mniej więcej na wyokości 4000 – 4150 m.n.p.m. (to
tylko Nasze przeczucie). Zaczynało się już ściemniać, a że nie znaleźliśmy
żadnej płaskiej powierzchni pod namiot, musieliśmy sami wyrównać pole z
pyłu wulkanicznego. Nie było też odpowiednich kamieni do osłonięcia się od
wiatru, więc tym razem okryliśmy namiot plandeką od boku, chroniąc się od lodowatego powietrza. Kiedy zjedliśmy obiad i wypiliśmy po herbacie z liści koki
zrobiła się już 20, czas było iść spać. Pobudka czekała Nas o 0:40 następnego
dnia. Zasnęliśmy w sekundę.
Gdy
usłyszeliśmy dźwięk budzika po północy, byliśmy bardzo zdziwieni, że tak szybko
ten czas nastał. Naprawdę nie chciało się wychodzić z ciepłych śpiworków –
właśnie, po raz pierwszy od dawna było Nam ciepło w nocy. Przetrwaliśmy tą
krótką noc w grubych leginsach, spodniach trekkingowych i spodniach
wodoodpornych, trzech parach skarpet, koszulce, dwóch polarach, soft-shelu i
kurtce (wersja Tomka była trochę cieńsza ;) ) Zjedliśmy mikro śniadanie i
wypiliśmy po kubku gorącej mate de coca.
Praktycznie
w tych ubraniach co spaliśmy, wyszliśmy o 1:40 na szlak. tzn w kierunku wierzchołka
wulkanu. Było bardzo ciemno i jeszcze
bardziej zimno. Widzieliśmy tylko sylwetkę wulkanu oświetloną z drugiej strony
przez światła Arequipy. Dreptaliśmy tak ciągle pod górę po wulkanicznym piachu
przedzierając się między kującymi kępkami trawy. O 3:40, w końcu, a może o dziwo
trawiliśmy na cieniutki szlak. Radość wypełniła Nasze serca! Pojawiła się realna
szansa, że damy radę. Wierzchołek wydawał się być już tak niedaleko, wręcz
jakieś 300 metrów wyżej. Wszystkie relacje i przewodnik mówią, że z base campu
(tego prawdziwego, położonego po drugiej stronie góry, na wysokości 4600 m.n.p.m.) idzie się na górę 6
godzin i wraca do namiotu w dwie. Widząc tak blisko szczyt, Weronika była nawet
trochę zła, że tak wcześnie wstaliśmy i że będziemy na szczycie jeszcze
przed wschodem słońca. Tomek po przeczytaniu wielu relacji wierzył, że
wejdziemy jednak planowo przed godziną 8 rano. Od piątej powoli rozjaśniało się
niebo na wschodzie. Było Nam okropnie zimno, przez lodowaty wiatr z góry.
Słońce pojawiło się całkowice na horyzoncie około godziny szóstej, lecz niestety
wcale Nas nie ogrzewało. Do tego, szybko schowało się za gęstymi chmurami. Już
bez czołówek zmierzaliśmy wydeptanymi serpentynami po czarnym piachu. Im wyżej
wchodziliśmy, tym robiło się jeszcze zimniej. Każda przerwa wiązała się z
dylematem – odpocząć i zamarzać, czy ilść dalej bez tchu. Chyba mniej więcej po
półtorej godziny podążania coraz bardziej długimi i płaskimi serpentynami,
zbuntowaliśmy się. Szczyt wcale się nie zbliżał, a My ciągle szliśmy coraz
bardziej płasko. Odbiliśmy pionowo w kierunku krateru. Od teraz zaczeła się
wspinaczka, czasami na czworaka po lodowatych skałach i kamieniach. Szliśmy
bardzo powoli, pokonując parę kamieni i zatrzymując się na oddech już bardzo
często. Kilka kamieni i kilka metrów w górę – z zadowoleniem spoglądaliśmy na
szlak pozostający w dole. Nie pocieszał Nas za to wcale widok ani szczytu, ani
nawet większych skał, które wcale nie chciały się przybliżać. Wieki musiały
upłynąć, zanim dochodziliśmy do kolejnych większych kamieni, które
wyznaczaliśmy sobie jako cel do kolejnego odpoczynku. Kiedy dotraliśmy do
skały, gdzie ktoś sprayem napisał „5200 m”, zrobiło się Nam ciężko, szczyt
wydawał się być już tak blisko, a Nam pozostało jeszcze ponad pół kilometra w
górę! Pewnie niewiele więcej dzieliło Nas w prostej linii, bo szliśmy ciągle po
bardzo stromym może 45* nachyleniu.
Mieliśmy
być już na szczycie, ale kamienisto – pyłowa droga wciąż zdawała się nie
kończyć. Do krawędzi krateru pozostało już niewiele, może 50, może 100 metrów w
górę. Tomek postanowił, że jeszcze jeden odpoczynek i będziemy na górze. Po
pięciu przerwach, ostatni odcinek weszliśmy zasilani już chyba samą adrenaliną!
Z każdym krokiem, przed nami Niebo wypełniało więcej horyzontu, wulkan znikał
sprzed czubka nosa. Stanęliśmy na krawędzi krateru! Juuuhu, zrobiliśmy to! Co
za uczucie! Po 8 i pół godziny wykańczającej wspinaczki ostro pod górę! Razem
wejście z wysokości 2800 m.n.p.m. na 5800 metrów zajęło Nam 24,5 godziny, z
czego 17 godzin samej drogi! Co za uczucie! Dołożyliśmy do Naszego ostatniego
rekordu wysokości z trekkingu Santa Cruz pond tysiąc metrów!
Nie
napisaliśmy, że wspieliśmy się na wysokość
5822 m.n.p.m. ponieważ jak się okazało „oficjalny” szczyt, z krzyżem
znajdował się zupełnie po drugiej stronie krateru – zbyt daleko dla Nas, by iść
tam na pewno ponad godzinę. Wulkan ten jest ogromny, a krawędź krateru
jest zbudowana w dużej części z bardzo
stromych skał. Mimo wszystko, wulkan za zaliczony!
Co
ciekawe, nie mieliśmy też żadnych problemów z chorobą wysokościową. Parę razy
Tomek przeżuwał świeże liście koki, ale bardziej prewencyjnie niż z powodu bólu
głowy. Mimo, że pierwszego dnia wspieliśmy się o około 1200 metrów, a drugiego
dnia 1600 metrów, daliśmy radę, choć mówi się, że dziennie powinno się
zwiększać wysokość tylko o 500 metrów! Podczas schodzenia, Weronikę na krótką
chwilę zabolała głowa, ale liście koki szybko pomogły. Zresztą nie ma co się
dziwić, w ciągu 7 godzin zeszliśmy 3 kilometry niżej!
Zejście
z krateru do Naszego base campu było niesamowice szybkie. W ciągu 60 minut
zbiegliśmy po wulkanicznym pyle, niczym z półtora kilometrowej wydmy w dół.
Wysokość, którą zdobyliśmy w 8,5 godziny, zbiegliśmy w godzinę, a i tak
zatrzymywaliśmy się co chwilę by zrobić zdjęcie, lub zdjąć kolejną warstwę
ubrań. Pył wulkaniczny był na Nas wszędzie! W połowie drogi w dół, zobaczyliśmy
(korzystając z teleobiektywu) Nasz namiot! Nikt go na szczęście Nam nie ukradł.
Poniżej zamieściliśmy zdjęcie wykonane z ogniskową 200 mm. Niebieski
punkt w środku to Nasz namiot ;). W nim czekał na Nas lunch zwycięzców, czyli
apetyczne zupki chińskie. Była 11:30 rano, a za Nami już tyle wrażeń!
Wiedzieliśmy, że jeszcze sporo drogi przed Nami w dół, ale postanowiliśmy się położyć
przytuleni na paręnaście minut w namiocie, by odetchnąć.
Ostatnie
4 i pół godziny schodziliśmy w kierunku Chiguaty, skąd mieliśmy złapać autobus
do miasta. Już w ostatniej wiosce, spotkaliśmy Indian, którzy akurat wskakiwali
„na pakę” pick-up’a. Krzykneli do Nas czy jedziemy? - Do Arequipy? - Tak, do Arequipy. - Za ile? - Za złotówkę! -
Jedziemy! Hura! Wielka pizza supreme i
czerwone wino są już tak niedaleko! Po uczcie z największej pizzy rozmiaru „familiar”
oraz dwóch 60 ml kieliszkach wina (wiecie, które kieliszki mamy na myśli ;) )
zasnęliśmy wykończeni w ubraniach na łóżku.
och, gratuluję! kawał dobrej i ciężkiej roboty!
OdpowiedzUsuńtylko, nie przyzwyczajajcie się tak do tych liści koki ;p
Jak dla mnie to ta mate de coca ma smak rybny chyba nawet z posmakiem metalu... Weronice pasuje i mówi, że herbata ta prawie nie ma smaku. Chyba ciężko się od tego uzależnić ;)
OdpowiedzUsuń