środa, 4 grudnia 2013

El Misti - 5822 m.n.p.m. !!!

                El Misti zdobyty!


                Arequipa to drugie co do wielkości miasto w Peru. Położone na wysokości 2300 m.n.p.m. stanowiło miejsce Naszej jednodniowej aklimatyzacji (po pobycie na wyższej wysokości w Cuzco – 3300 m.n.p.m.). Miasto to od razu nie przypadło Nam do gustu – od rana nie mogliśmy znaleźć miejsca w hostelu, bo większość z nich była pełna lub bardzo droga. Dalej, przez długi czas szukaliśmy czegoś przyzwoitego na śniadanie. Przyjechaliśmy tu o świcie, a do wieczora włóczyliśmy się po mieście przygotowując ekwipunek na Nasz kolejny trekking. Kupiliśmy jedzenie, nową butlę z gazem, 18 małych opakowań różnych ciasteczek, zapas liści koki i 6 litrów wody (zabraliśmy też 2 litry kranówki do gotowania). Chyba byliśmy gotowi na wspinaczkę Naszego życia.

                Przygotowując się, przeczytaliśmy kilka różnych relacji innych turystów, którzy podejmowali się wejścia na El Misti. Większość dawali radę, choć straszyli przeraźliwym zimnem i błądzeniem (raz nawet jakiś przewodnik zabłądził). Nie znaleźliśmy żadnej sensownej mapy w internecie, a trackery GPS nie chciały się otworzyć na smartfonie Weroniki (Tomka telefon przeżywa swoje drugie życie w gdzieś Ekwadorze…). Mapa w sklepie kosztowała ponad 60 zł, a wycieczka z przewodnikiem 200 - 250 zł od osoby. Aha, pytaliśmy też o sam transport do początku szlaku, odległego od Arequipy o około 30 kilometrów – w biurach chcieli… 250 zł od osoby. Dziękujemy serdecznie.

                El Misti to aktywny wulkan o bardzo regularnym, stożkowatym kształcie. Do niedawna szczyt krateru pokryty był topniejącym lodowcem, ale obecnie jedynie w zimie pokrywa się cienką warstwą śniegu. Od jego ilości zależało oczywiście Nasze wejście, ponieważ Nasz sprzęt kończy się na niskich butach trekkingowych. Na szczyt prowadzą trzy drogi. Pierwsza z nich to historyczny szlak Inków, którym podążały grupy wnoszące do samego krateru kobiety składane w ofierze. Droga ta prowadzi z samej Arequipy, ale przez ponoć bardzo niebezpieczne jej dzielnice, gdzie zdarzały się napady na turystów i kradzieże. Druga droga zaczyna się gdzieś w okolicy wioski Cajamarca (25 km od Arequipy), skąd biegnie jeszcze droga tylko dla terenówek do początku szlaku na wysokości 3400 m.n.p.m. Tam własnie dojeżdżają wszystkie grupy z biur podróży i stamtąd zaczyna się najpopularniejszy szlak. Trzecia droga to wejście od zachodniej strony wulkanu, uczęszczana chyba tylko przez lokalnych ludzi. To wejście to też poniekąd i Nasze, bo  chcąc nie chcąc, szliśmy podążając tą drogą.

                Dojechaliśmy autobusem za 1,5 zł do wioski Chiguate na wysokości 2800 m.n.p.m. gdzie rozpoczęliśmy Nasz trek (przypominamy cenę dojazdu proponowaną przez biura: 200 - 250 zł). Była godzina 9 rano, kiedy wyruszyliśmy zaopatrzeni w prowizoryczną  mapę na odwrocie paragonu narysowaną przez jedną z pasażerek lokalnego busa. Wiedzieliśmy, że czeka Nasz 1,5 do 2 godzin marszu do rozpoczęcia turystycznego szlaku. Idąc ciągle w stronę wulkanu dotarliśmy do małego skrzyżowania, przy osadzie Cajamarca. Tam „szczęśliwie” spotkaliśmy grupę paru miejscowych, czekających pewnie na transport. W odpowiedzi na pytanie o szlak na El Misti usłyszeliśmy „a macie przewodnika?”, powiedzieliśmy, że idziemy sami. Grupka niemiłych ludzi patrzących na pobliski wulkan zaczęła się rozglądać dookoła i mówić, że nie wiedzą jak iść. Wskazali Nam drogę okrążającą wulkan z prawej (zachodniej strony). Szliśmy tak szutrową drogą, rolniczymi tarasami, pustynnymi ścieżkami między kaktusami spotykając jeszcze paru pojedynczych tubylców, którzy wiedzieli już jak wejść na wulkan, choć zawsze wskazujących Nam kierunek okrążający górę. W końcu, po dwóch godzinach ktoś wskazał Nam miejsce gdzie zaczyna się (jak okazało się później, nie ten szlak, którego szukaliśmy). Dalej przez kolejne 5 i pół godziny przedzieraliśmy się raz cieńutką ścieżką między kaktusami i kanionami, a raz szeroką płaską drogą z pyłu wulkanicznego. Cały czas idąc dość płasko i ciągle okrążając wulkan. Myśleliśmy, że tą drogą będziemy szybciej zdobywać wysokość... Jednak po godzinie 16, kiedy Nasz szlak zaczął prowadzić w dół, i oddalać się od wulkanu postanowiliśmy już dłużej nim nie iść. Odbiliśmy prosto na wierzchołek krateru i ostatnią godzinę przeszliśmy przez bardzo kującą, surową, pustynną trawę. W końcu w stronę wulkanu, w końcu mocno po górę!

                Rozbiliśmy Nasz prowizoryczny base camp mniej więcej na wyokości 4000 – 4150 m.n.p.m. (to tylko Nasze przeczucie). Zaczynało się już ściemniać, a że nie znaleźliśmy żadnej płaskiej powierzchni pod namiot, musieliśmy sami wyrównać pole z pyłu wulkanicznego. Nie było też odpowiednich kamieni do osłonięcia się od wiatru, więc tym razem okryliśmy namiot plandeką od boku, chroniąc się od lodowatego powietrza. Kiedy zjedliśmy obiad i wypiliśmy po herbacie z liści koki zrobiła się już 20, czas było iść spać. Pobudka czekała Nas o 0:40 następnego dnia. Zasnęliśmy w sekundę.

                Gdy usłyszeliśmy dźwięk budzika po północy, byliśmy bardzo zdziwieni, że tak szybko ten czas nastał. Naprawdę nie chciało się wychodzić z ciepłych śpiworków – właśnie, po raz pierwszy od dawna było Nam ciepło w nocy. Przetrwaliśmy tą krótką noc w grubych leginsach, spodniach trekkingowych i spodniach wodoodpornych, trzech parach skarpet, koszulce, dwóch polarach, soft-shelu i kurtce (wersja Tomka była trochę cieńsza ;) ) Zjedliśmy mikro śniadanie i wypiliśmy po kubku gorącej mate de coca.

                Praktycznie w tych ubraniach co spaliśmy, wyszliśmy o 1:40 na szlak. tzn w kierunku wierzchołka wulkanu.  Było bardzo ciemno i jeszcze bardziej zimno. Widzieliśmy tylko sylwetkę wulkanu oświetloną z drugiej strony przez światła Arequipy. Dreptaliśmy tak ciągle pod górę po wulkanicznym piachu przedzierając się między kującymi kępkami trawy. O 3:40, w końcu, a może o dziwo trawiliśmy na cieniutki szlak. Radość wypełniła Nasze serca! Pojawiła się realna szansa, że damy radę. Wierzchołek wydawał się być już tak niedaleko, wręcz jakieś 300 metrów wyżej. Wszystkie relacje i przewodnik mówią, że z base campu (tego prawdziwego, położonego po drugiej stronie góry, na wysokości 4600 m.n.p.m.) idzie się na górę 6 godzin i wraca do namiotu w dwie. Widząc tak blisko szczyt, Weronika była nawet trochę zła, że tak wcześnie wstaliśmy i że będziemy na szczycie jeszcze przed wschodem słońca. Tomek po przeczytaniu wielu relacji wierzył, że wejdziemy jednak planowo przed godziną 8 rano. Od piątej powoli rozjaśniało się niebo na wschodzie. Było Nam okropnie zimno, przez lodowaty wiatr z góry. Słońce pojawiło się całkowice na horyzoncie około godziny szóstej, lecz niestety wcale Nas nie ogrzewało. Do tego, szybko schowało się za gęstymi chmurami. Już bez czołówek zmierzaliśmy wydeptanymi serpentynami po czarnym piachu. Im wyżej wchodziliśmy, tym robiło się jeszcze zimniej. Każda przerwa wiązała się z dylematem – odpocząć i zamarzać, czy ilść dalej bez tchu. Chyba mniej więcej po półtorej godziny podążania coraz bardziej długimi i płaskimi serpentynami, zbuntowaliśmy się. Szczyt wcale się nie zbliżał, a My ciągle szliśmy coraz bardziej płasko. Odbiliśmy pionowo w kierunku krateru. Od teraz zaczeła się wspinaczka, czasami na czworaka po lodowatych skałach i kamieniach. Szliśmy bardzo powoli, pokonując parę kamieni i zatrzymując się na oddech już bardzo często. Kilka kamieni i kilka metrów w górę – z zadowoleniem spoglądaliśmy na szlak pozostający w dole. Nie pocieszał Nas za to wcale widok ani szczytu, ani nawet większych skał, które wcale nie chciały się przybliżać. Wieki musiały upłynąć, zanim dochodziliśmy do kolejnych większych kamieni, które wyznaczaliśmy sobie jako cel do kolejnego odpoczynku. Kiedy dotraliśmy do skały, gdzie ktoś sprayem napisał „5200 m”, zrobiło się Nam ciężko, szczyt wydawał się być już tak blisko, a Nam pozostało jeszcze ponad pół kilometra w górę! Pewnie niewiele więcej dzieliło Nas w prostej linii, bo szliśmy ciągle po bardzo stromym może 45* nachyleniu.

                Mieliśmy być już na szczycie, ale kamienisto – pyłowa droga wciąż zdawała się nie kończyć. Do krawędzi krateru pozostało już niewiele, może 50, może 100 metrów w górę. Tomek postanowił, że jeszcze jeden odpoczynek i będziemy na górze. Po pięciu przerwach, ostatni odcinek weszliśmy zasilani już chyba samą adrenaliną! Z każdym krokiem, przed nami Niebo wypełniało więcej horyzontu, wulkan znikał sprzed czubka nosa. Stanęliśmy na krawędzi krateru! Juuuhu, zrobiliśmy to! Co za uczucie! Po 8 i pół godziny wykańczającej wspinaczki ostro pod górę! Razem wejście z wysokości 2800 m.n.p.m. na 5800 metrów zajęło Nam 24,5 godziny, z czego 17 godzin samej drogi! Co za uczucie! Dołożyliśmy do Naszego ostatniego rekordu wysokości z trekkingu Santa Cruz pond tysiąc metrów!

                Nie napisaliśmy, że wspieliśmy się na wysokość  5822 m.n.p.m. ponieważ jak się okazało „oficjalny” szczyt, z krzyżem znajdował się zupełnie po drugiej stronie krateru – zbyt daleko dla Nas, by iść tam na pewno ponad godzinę. Wulkan ten jest ogromny, a krawędź krateru jest  zbudowana w dużej części z bardzo stromych skał. Mimo wszystko, wulkan za zaliczony!

                Co ciekawe, nie mieliśmy też żadnych problemów z chorobą wysokościową. Parę razy Tomek przeżuwał świeże liście koki, ale bardziej prewencyjnie niż z powodu bólu głowy. Mimo, że pierwszego dnia wspieliśmy się o około 1200 metrów, a drugiego dnia 1600 metrów, daliśmy radę, choć mówi się, że dziennie powinno się zwiększać wysokość tylko o 500 metrów! Podczas schodzenia, Weronikę na krótką chwilę zabolała głowa, ale liście koki szybko pomogły. Zresztą nie ma co się dziwić, w ciągu 7 godzin zeszliśmy 3 kilometry niżej!

                Zejście z krateru do Naszego base campu było niesamowice szybkie. W ciągu 60 minut zbiegliśmy po wulkanicznym pyle, niczym z półtora kilometrowej wydmy w dół. Wysokość, którą zdobyliśmy w 8,5 godziny, zbiegliśmy w godzinę, a i tak zatrzymywaliśmy się co chwilę by zrobić zdjęcie, lub zdjąć kolejną warstwę ubrań. Pył wulkaniczny był na Nas wszędzie! W połowie drogi w dół, zobaczyliśmy (korzystając z teleobiektywu) Nasz namiot! Nikt go na szczęście Nam nie ukradł. Poniżej zamieściliśmy zdjęcie wykonane z ogniskową 200 mm. Niebieski punkt w środku to Nasz namiot ;). W nim czekał na Nas lunch zwycięzców, czyli apetyczne zupki chińskie. Była 11:30 rano, a za Nami już tyle wrażeń! Wiedzieliśmy, że jeszcze sporo drogi przed Nami w dół, ale postanowiliśmy się położyć przytuleni na paręnaście minut w namiocie, by odetchnąć.


                Ostatnie 4 i pół godziny schodziliśmy w kierunku Chiguaty, skąd mieliśmy złapać autobus do miasta. Już w ostatniej wiosce, spotkaliśmy Indian, którzy akurat wskakiwali „na pakę” pick-up’a. Krzykneli do Nas czy jedziemy? - Do Arequipy?  - Tak, do Arequipy. - Za ile? - Za złotówkę! - Jedziemy! Hura! Wielka pizza supreme  i czerwone wino są już tak niedaleko! Po uczcie z największej pizzy rozmiaru „familiar” oraz dwóch 60 ml kieliszkach wina (wiecie, które kieliszki mamy na myśli ;) ) zasnęliśmy wykończeni w ubraniach na łóżku. 



































2 komentarze:

  1. och, gratuluję! kawał dobrej i ciężkiej roboty!
    tylko, nie przyzwyczajajcie się tak do tych liści koki ;p

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak dla mnie to ta mate de coca ma smak rybny chyba nawet z posmakiem metalu... Weronice pasuje i mówi, że herbata ta prawie nie ma smaku. Chyba ciężko się od tego uzależnić ;)

    OdpowiedzUsuń