Po
przylocie na Filipiny od razu uciekliśmy ze stolicy – Manili. To kolejne gigantyczne
miasto na naszej drodze zamieszkałe przez 20 000 000 ludzi ( w całej
aglomeracji ). W dodatku posiadające bardzo złą reputację, mnóstwo tu slumsów,
przestępczości i narkomanii.
W
chwili zachodu słońca dojechaliśmy do odległego o 60 kilometrów jeziora Taal,
które znajduje się we wnętrzu starego wulkanu, na którym znajduje się wyspa, na
której znajduje się wulkan, w którym znajduje się jezioro, na którym leży wyspa
:) Na samym jeziorze Taal jest 25 innych mniejszych wulkanów, lecz tylko jeden
z nich ma wysokość przekraczającą 300 metrów.
Na
samym szczycie kaldery, na straganie z zimnymi napojami i kokosami,
zaproponowano Nam nawet grę golfa. Po prostu wbijasz kołek w ziemię, kładziesz
na nim piłeczkę, bierzesz kij i możesz spróbować trafić do dołka o wielkości
jeziora! My z tej dziwnej atrakcji jednak nie skorzystaliśmy.
Podczas
tej nocy nad jeziorem Taal, spaliśmy w definitywnie najgorszym miejscu w czasie
całej Naszej podróży. Pokój był drogi, a w łazience chodziły jeszcze większe
karaluchy niż te na zdjęciach z Bangkoku. Do tego w okolicy naszego „resortu”
nie było żadnego normalnego sklepu z jedzeniem, ani żadnej restauracji. Udało
Nam się dostać jedzenie w jakiejś spelunie, gdzie za miskę dziwnych flaków skasowali
Nas jak za ucztę na plaży.
Szybko
uciekliśmy z tej okolicy, chcąc w końcu zobaczyć te rajskie plaże z jakich
słyną Filipiny. Po bardzo długiej drodze ( 5h – 100 kilometrów), dojechaliśmy
do portu w Batangas, gdzie okazało się że jesteśmy spóźnieni 20 minut na
ostatni prom na wyspę Mindoro. Na szczęście nie tylko my się spóźniliśmy – w porcie
spotkaliśmy dwie pary Filipińczyków, którzy też wybierali się na tą wyspę.
Podczas negocjacji z właścicielem prywatnej łodzi dołączyło się do Nas jeszcze
8 osób, ale i tak po trwających 1,5h negocjacjach musieliśmy zapłacić 3-4 razy
więcej niż za normalny kurs. Oczywiście woleliśmy zapłacić, niż spędzić kolejną
noc czekając na poranny prom.
Już po
zmroku dopłynęliśmy do miejscowości White Beach przy Puerto Galera. To było
typowe miejsce odwiedzane przez młodych filipińskich turystów. Połowa plaży
jest tutaj pokryta boiskami do siatkówki, a cała linia brzegowa usiana barami i
restauracjami. Było tam sporo ludzi, trwały dyskoteki, ktoś śpiewał karaoke,
jakaś przebrana dziewczyna śpiewała przeboje Tiny Turner… Połowa stolików była wystawiona
na piasku – część z nich to przerobione skutery wodne z zamontowanymi blatami. Cała
ta miejscowość zrobiła na Nas super wrażenie – właśnie czegoś takiego
spodziewaliśmy się po Filipinach! Czuliśmy, że obudzimy się w raju.
Po
śniadaniu od razu pobiegliśmy na plażę, żeby nurkować z maską i rurką
(snorkeling) przez prawie dwie godziny. Widzieliśmy sporo koralowców i
kolorowych rybek, to było coś naprawdę pięknego. Potem wybraliśmy się na spacer
do pobliskiej miejscowość i tam zaczął padać deszcz. Po południu pojechaliśmy
do Sabang, które oferuje dużo więcej atrakcji dla nurków i snorkelowców. Jutro
wstajemy wcześnie i chcemy wybrać się jakąś łodzią na 4-5 godzinny trip –
liczymy na odwiedzenie jakiś raf, jaskiń i może wraków – ponoć to wszystko jest
właśnie w Sabang.
Wcześniej mnie to bawiło... teraz !:D jesteście CUDOWNI! żal mnie wiecie co..!
OdpowiedzUsuńWow, wygląda to wszystko bosko, chyba faktycznie trafiliście do raju :-)Bawcie się dobrze - jak zawsze. Buziaki.
OdpowiedzUsuńWOW :)
OdpowiedzUsuń