Na
początku chcieliśmy przeprosić za podanie złej nazwy góry na jaką się „wspinaliśmy”
w ostatnich dniach. Pony Hill to jednak Poon Hill – nazwa „pony” powstała
poprzez lekceważące podejście Tomka to tego szczytu. Faktycznie się nie mylił,
bo podejście na „kucyka” było błahe… a Nam i tak zajęło 4 dni ;)
Takie
właśnie są trekkingi w Himalajach - domyślamy się, że większość z nich. Dziennie
pokonuje się nieduże dystanse, wędrując 3 do 5 godzin na dzień. Do tego na
popularnych trasach co 30 minut znajdują się wioski z hotelikami oraz
restauracje. Coca Coli i piwa marki Everest na trasie nie zabraknie. I tutaj
chcielibyśmy poruszyć sprawę cen w Himalajach, bo jak na każdej z głównych
atrakcji kraju (np. jak Kilimandżaro w Tanzanii) zdziera się z turystów niezłą
kasę. Za wejście w rejon Annapurny płaci się 80zł, ale to nie wszystko, bo
obowiązkowe jest też wyrobienie legitymacji tutejszej organizacji turystycznej
TIMS: 20$ plus 3 zdjęcia. A jeszcze do tego wejście na Poon Hill kosztuje
kolejne rupie, może nie dużo, ale przecież już raz zapłaciliśmy za wejście do
parku narodowego… Co ciekawe, ceny w wioskach są z góry ustalone przez TIMS. Im
wyżej, tym drożej. Ma to sens, ale czemu woda na wysokości 3000m kosztuje sześć
razy więcej niż na dole? Natomiast piwo dalej kosztuje tyle samo co w knajpie w
Pokharze. Chcieliśmy, więc zamiast wody pić tylko Everesty, ale piwo w Nepalu
to jednak wydatek 12 do 15 złotych za 0,6l. Pociesza Nas fakt, że Polacy których poznaliśmy na raftingu,
będąc na trekkingu do Everest Base Camp (ok. 5500 m n.p.m.) za wodę płacili 350
rupii, czyli 14zł za litr, czyli czternaście razy więcej niż na dole.
Wracając
do trekkingu, na szczęście mieliśmy bardzo udaną trasę. Spokojną, z dobrymi
widokami i generalnie ciekawą. Codziennie wstawaliśmy o 5, 6 nad ranem by ujrzeć
Annapurnę (tą południową – 7219 m n.p.m. Annapurna I była za nią schowana…),
Fishtail’a ( Machapuchare 6993 m n.p.m. – ponoć najładniejsza góra świata ) –
choć ta druga zawsze szybko chowała się w chmurach. Na szczęście podczas dwóch
pierwszych poranków widoki były satysfakcjonujące. Generalnie pogoda nie była
najgorsza, jak nam się wydawało będąc w Pokharze. Fakt, że przez pierwsze dwa dni po południu padało przez ok. 2 godziny, ale rano zawsze świeciło słońce, a
wieczorem było całkiem w porządku. My zawsze dochodziliśmy na miejsce noclegu
około 13, akurat przed deszczem. Aby reszta dnia się nie dłużyła, czas deszczu
przesypialiśmy, a wieczorem próbowaliśmy grać w karty, ale że nie znamy żadnej
gry na dwie osoby, szło Nam opornie. Ps. Może ktoś Nam polecić jakąś grę dla
dwójki? Byleby była lepsza od „wojny”… ;)
Pierwszego
dnia wyszliśmy z miejscowości Nayapul na wysokości 1050m. Dużą część tego dnia
szliśmy szutrową drogą, którą co jakiś czas przejeżdżała terenówka wzbijając obłoki
kurzu. Widoki doliny pod Nami, okolicznych wioseczek i ich mieszkańców, uprzyjemniały
Nam czas podejścia. Dotarliśmy do miejscowości Ghandruk na 1950m. Tam czekał
Nas guest house, chyba pierwszy raz od miesiąca Naszej podróży z czystą
pościelą. Byliśmy w nim jedynymi gośćmi,
więc trafił Nam się pokój z „perfect view”, jak mówił właściciel. I się nie
mylił, bo nad ranem ujrzeliśmy to, czego w sumie nie spodziewaliśmy się
zobaczyć, a na pewno pierwszego dnia trekkingu: Annapurnę i Fishtail’a.
Drugiego
dnia czekała Nas najkrótsza trasa, z 1950m do 2800m, którą pokonaliśmy w 3,5h. W
Tadepani byliśmy już około 12 w południe, ale ta mała wioseczka okazała się być
najbardziej uroczą na trasie. Cały dzień w schronisku przerywany był
głosami innych turystów „Oh, look, Annapurna is here!” – i cała gromada ludzi z
aparatami wychodziła na taras. I tak co godzinę, albo dwie. Nad ranem o 5:30 na
balkonie Naszego hoteliku już wrzało, a widok znowu warty był porannej pobudki.
Całą trasę tego dnia pokonaliśmy idąc zupełną dżunglą, porośniętą
rododendronami oraz całą masą innych egzotycznych roślin, a do tego w okół Nas fruwały
motyle wielkie jak ptaki, często niebieskie, pomarańczowe, białe… kolorowe ;) Czasami
z nad tej zielonej dżungli wyrastał ośnieżony szczyt – może to już nienajlepszy
czas na oglądanie Himalajów, bo ten jest w zimę, kiedy niebo jest bezchmurne,
ale właśnie takie ulotne chwile, gdy pośród chmur ukazują się himalajskie szczyty,
są tak bardzo doceniane.
Trzeciego dnia w podobnych warunkach jak drugiego dotarliśmy do Ghorepani na wysokości 2900m, ale ta miejscowość nie zrobiła na Nas żadnego wrażenia. Za dużo było tam blaszanych dachów oraz innych znaków postępu w Nepalu.
Czwarty
dzień rozpoczęliśmy o 4:45 maszerując ze smutnymi minami na Poon Hill – (3210m
n.p.m.). Smutni, bo już z okien Naszego pokoju widzieliśmy, że góry są zakryte
ciemnymi chmurami. Pewnie dlatego, że w sobotę nie padało, chmury ciągle
wisiały nad Nami. Na szczycie dołączyliśmy do może 50 turystów, równie bez
entuzjazmu czekających na wschód słońca. My zrobiliśmy sobie tylko pamiątkowe
zdjęcie z namalowanym „widokiem” Himalajów i szybko zeszliśmy na dół do hotelu
po rzeczy i od razu krótszą drogą do Nayapul i dalej taksi do Pokhary.
Droga w
dół była bardzo monotonna za sprawą kamiennych schodów – było ich naprawdę
sporo, a na jednym fragmencie w połowie drogi było ich, bagatela 3280. Trzy
tysiące dwieście osiemdziesiąt kamiennych schodów pod rząd. Jak dobrze, że
szliśmy tą trasą w dół. Mimo wszystko nie wiemy czemu większość turystów wybierała
tą krótszą i bardziej stromą trasę jako podejście. Właśnie, możecie napisać ile
schodów jest na jedno piętro? Np. w takim tyskim bloku? Mi wydaje się, że 18,
czyli 3280 schodów daje nam podejście na jakieś 180 pięter… dobrze, że
schodziliśmy ;)
Nowożeńcy
tą ciężką drogę w dół urozmaicili sobie zawieszając nad ścieżką osiem metrów
modlitewnych flag z buddyjskimi mantrami. Mamy ich jeszcze trochę, ale resztę
chcemy powiesić już w Naszych ulubionych Tatrach.
Podsumowując
trekking, było warto, nawet mimo niespecjalnych widoków oraz wysokich kosztów.
My się dobrze bawiliśmy i już nakręcamy się na kolejne, tym razem już nie
trekkingi ale bardziej ambitne górskie trasy. Ale to pewnie w odległej
przyszłości. Jutro jedziemy polować na dzikie słonie i nosorożce w Parku
Narodowym Chitwan!
Ps.
Tak, to dzisiaj upłynął miesiąc odkąd jesteśmy w Azji ;) Tym samym dziękujemy wszystkim za czytanie bloga oraz komentowanie – to faktycznie motywuje Nas do dalszego pisania. Pozdrawiamy !
ook,z mojej wnikliwej obserwacji wynika, że Tomek goli się raz na miesiąc ;]
OdpowiedzUsuńto raz, a dwa, pfff, przeciezż to na pierwszy rzut oka wiedziałam że to 'Pony' to coś nie brzmi.
co do schodów, to na Gaju jest 8, czyli macie rację, w sumie 16 na jedno piętro.
a ja właśnie przed chwilą wróciłam z Komunii, wczoraj Chrzciny....oj, przydałby mi się teraz taki trecking...i te schody, pod górkę ;)
a ceny...komercha wejdzie wszędzie, nawet w himalajskie szczyty.
buziaki! ;*
W całym gąszczu wizytówek jedna świeci na biało,chyba świeżo przybita :) Miłego fotopolowania na nosorożce, czekamy na relacje i pozdrawiamy MMK
OdpowiedzUsuńdziekuję za kartkę z pozdrowieniami codziennie oczekuje na nowe wiadomosci pozdrawiam babcia Monika
OdpowiedzUsuńcodziennie zerkam czy jest coś nowego, zazdrośnie łapię wasze chwile :)! Ferdek
OdpowiedzUsuńhej
OdpowiedzUsuńtu specjalista od gier wszelakich w tym karcianych
jesli chodzi o gry to w grę wchodzą: makao, tysiąc, nerwus, remik - dacie radę w dwójkę
pozdr.
Jakubiakowa
ps
fajny blog :)
Wasz trekking w Himalajach brzmi jak przygoda, choć zaskakujące były te wysokie ceny, zwłaszcza za wodę. Zastanawiam się, jak to jest porównać takie wędrówki z nartami w górach, bo to chyba zupełnie inna dynamika, ale na pewno równie emocjonująca.
OdpowiedzUsuń