Na
drugiej półkuli jesteśmy już od wtorku. Ludzie nie chodzą tutaj wcale do góry
nogami, choć woda w umywalce rzeczywiście wiruje w drugą stronę. Rozpoczyna się
właśnie bardzo ekscytujący i ostatni już etap Naszej podróży – Andy.
Z
gorącej Ameryki Centralnej w dwie godziny przenieśliśmy się na sam równik, do chłodnej,
położonej na wysokości 2800 metrów stolicy Ekwadoru – Quito. To ogromne miasto,
rozpościerające się pomiędzy dwoma łańcuchami górskimi, zamieszkuje prawie dwa
miliony ludzi. W połączeniu z gęstą zabudową i nasilonym ruchem ulicznym,
miasto to staje się absolutnie zadymionym spalinami miejscem. Centrum stanowią
dwie dzielnice: stare miasto i nowe. New Town, to tutejsza mekka backpakerów,
pełna drogich restauracji, ekskluzywnych sklepów z pamiątkami i profesjonalnych
sklepów ze sprzętem alpinistycznym. Zabudowa w tej części stolicy jest dla Nas
zupełnie nieatrakcyjna. Ciągłe remonty/przebudowy/objazdy wznoszą chmury kurzu
uprzykrzające spacerowanie. Starówka natomiast, to rewelacyjnie odrestaurowane
kolonialne kamienice, pięknie zdobione kościoły oraz imponujące rządowe gmachy.
O dziwo na tutejszych deptakach nie ma w ogóle żadnej infrastruktury
turystycznej. Dominują sklepy z kolorową, bazarową odzieżą oraz sprzedawcy wszelakich
plastikowych przedmiotów. Szkoda, że cały turystyczny biznes nie tętni właśnie
tutaj – sklepiki z rękodziełami i urocze kawiarnie wpasowałyby się w stare
miasto idealnie.
Po
trzech dniach aklimatyzacji w Quito, wróciliśmy na północną półkulę do miasteczka
Otavalo. W każdą sobotę odbywa się tutaj największy targ w całej Ameryki
Południowej. My, zachwyceni już wcześniej gwatemalskim targiem w
Chichicastenango, wiedzieliśmy, że nie może ominąć Nas i ten market. W Otavalo
Indianie z całej okolicy sprzedają swoje ludowe rękodzieła, ubrania i
instrumenty muzyczne. Do tego, mieści się tutaj market z żywnością oraz… targ z
żywymi zwierzętami. Do miejscowości przyjechaliśmy już dzień wcześniej, by
zapoznać się z miastem oraz żeby w sobotę od rana być w samym centrum wydarzeń.
Jak się okazało, już w piątek natrafiliśmy na kilka ciekawych miejsc i zdarzeń.
Popołudniu
natknęliśmy się na końcówkę kolejnej barwnej parady. Tym razem defilowały
dzieciaki z pobliskiej szkoły obchodzącej swój jubileusz. Wieczorem na placu targowym rozstawili się sprzedawcy
ulicznego jedzenia, które jak zwykle kusiło nie tylko niesamowitymi zapachami,
ale też tłumem stojących w kolejkach tubylców. Po raz pierwszy mieliśmy okazję
skosztować dziwnej indiańskiej herbaty o konsystencji przypominającej meduzę…
Na szczęście w smaku zbliżona była do owocowego kisielu, jednak co było w jej
składzie nie mamy bladego pojęcia. Kucharz dolewał do Naszego kubeczka kolejno
różne magiczne eliksiry, najróżniejszego pochodzenia. Wieczorem, kiedy wróciliśmy
już do hostelu, przez otwarte okno dobiegły Nas przyjemne dźwięki ludowej
muzyki Indian. Zachęceni melodią piszczałek, wyszliśmy poszukać źródła dźwięku.
Po chwili dotarliśmy znowu do tej samej szkoły, gdzie teraz odbywał się występ
lokalnych muzyków. Najpierw obserwowaliśmy trochę z boku rdzennych mieszkańców
Ekwadoru, jak się bawią, jak piją piwko niczym na polskim festynie, lub
nagrywają tabletem występ. Zbliżała się już noc i na zabawie dzieci było już
niewiele. Nagle, podczas jednego z utworów część widzów utworzyła kilkuosobowe kręgi i zaczęła tańczyć niczym wokół niewidzialnego ogniska. Coś
niesamowitego! Grupy dorosłych ludzi kroczących, jeden za drugim w rytm melodii zdominowały
plac pod sceną. Uśmiechy i radość wśród tańczących były nie od opisania – nie
zrobiliśmy wtedy też żadnych zdjęć, byliśmy po prostu zbyt wpatrzeni w
tańczących Indian. Kiedy muzycy powiedzieli, że to będzie już ostatnia
piosenka, cała widownia utworzyła wielki krąg na ponad pięćdziesiąt osób.
Wszyscy jak szaleni, szybkimi i krótkimi tip-topami podążali gęsiego. Co minutę
okrąg zmieniał kierunek obrotu. My, nie chcąc dłużej stać na uboczu,
wskoczyliśmy w wir ludowej zabawy. Prawdę powiedziawszy, po paru chwilach
takiego szybkiego tuptania i kołysania się na boki, poczuliśmy się jak w
transie, a uśmiechy nie chciały zejść Nam z twarzy. Czy tą energię daje
miejscowym ta meduzowata herbatka, czy fajka pokoju, czy to po prostu ich
gorące serca? Zachwyceni tutejszą kulturą, czujemy się gotowi na kolejne
przygody w Ameryce Południowej.
Super , a te portrety są niesamowite.Pozdrówki MMK
OdpowiedzUsuń'fajka pokoju' ...ehe ;]
OdpowiedzUsuń