czwartek, 12 grudnia 2013

Boliwia - Huayna Potosi 6088 m.n.p.m.

          Pozdrawiamy z Boliwii! To ostatni kraj na Naszej trasie i jako ukoronowanie całej Naszej wyprawy, postanowiliśmy wspiąć się na coś naprawdę wysokiego - górę Huayna Potosi, leżącą niedaleko La Paz, stolicy kraju.

          La Paz to ogromne miasto położone w dolinie oraz na zboczach otaczających miasto wulkanicznego masywu Illiamani. La Paz jest też najwyżej położoną stolicą świata, na wysokości od 3600 do 4100 m.n.p.m. Stolica Boliwii stanowiła Naszą bazę wypadową w góry. Szczyt Huayna Potosi znajduje się około 25 kilometrów od miasta. Nie baliśmy się problemów z chorobą wysokościową, od tygodnia znajdowaliśmy się na wysokości ok. 4000 m.n.p.m., nad Jeziorem Titicaca. Do tego, jeszcze wcześniejsze wejście na wulkan El Misti w Peru 5822 m.n.p.m. z wysokości 2800 m.n.p.m. w dwa dni, poszło dość gładko (przynajmniej jeśli chodzi o chorobę wysokościową, a raczej jej brak). Czuliśmy się gotowi na Nasz pierwszy w życiu sześciotysięcznk!

          Wejście na tak wysoką górę pokrytą lodowcem, tym razem, nie mogło obyć się bez pomocy przewodnika oraz całego plecaka wypożyczonego sprzętu. Wybraliśmy agencję Travel Tracks z La Paz, bez chodzenia od jednej do drugiej. Ta była chwalona w Internecie na paru polskich blogach, które przeczytaliśmy przed wejściem. Za 700 bolivianos (ok. 300 zł od osoby) wypożyczono Nam kurtki, spodnie, skorupy (plastikowe buty górskie), raki, czekany, uprzęże, stuptuty, kaski, kominiarki i grube rękawice. Można było jeszcze dobrać ciepłe śpiwory i np. czołówki... W zasadzie cały potrzebny sprzęt! Do tego, na dwójkę wspinaczy szedł jeden Boliwijski przewodnik, który swoją parę turystów zabezpieczał liną, tworząc tak zwaną asekurację lotną. Nam przytrafił się bardzo sympatyczny Alex z pięcioletnim doświadczeniem na tej górze (wchodzi na nią przynajmniej dwa razy w tygodniu!). Kiedy weszliśmy do biura Travel Tracks w południe, 8 grudnia, okazało się że najbliższe wyjście planowane jest na... 9, czyli na jutro! Ok, może to i lepiej, bo zaoszczędziliśmy sobie cały dzień czekania, oczekiwania i rozmyślania o tej górze... Zarezerwowaliśmy wejście od razu, by mieć niepotrzebne stresy jak najszybciej za sobą. Podczas kiedy My robiliśmy zakupy słodyczowe w okolicy, w międzyczasie, dopisały się jeszcze cztery osoby na Huayna Potosi, więc, jak dowiedzieliśmy się później - pójdziemy w szóstkę, z trzema przewodnikami. Nasza ekipa to sympatyczne i wygadane rodzeństwo z Niemiec (Dominik i Eva), jeszcze jeden kolega z tego samego kraju (Steven), wesoły, młody Anglik (Thomas) oraz My - dwójka Polaków, którzy (jak żartowali z Nas współtowarzysze) zamiast swój miesiąc miodowy spędzać na Karaibach, wybrali się na sześciotysięcznk w Boliwii ;).

         O 8.30 rano skompletowaliśmy sprzęt w biurze agencji, poznaliśmy pozostałych uczestników wyprawy i przewodników. O 9 wyjechaliśmy w kierunku dolnego base campu na wysokości 4700 m.n.p.m. Nasz pierwszy przystanek, mimo że oddalony był o 23 kilometry, to jechaliśmy tam wieki. Sam postój na stacji benzynowej, sklepie spożywczym i poszukiwaniu zagubionych turystów zajął godzinę! Cóż, dobrze, że to tak blisko. W południe w dolnym base campie, z którego wyrusza się na pobliski lodowiec w przypadku trzydniowego wariantu trasy, zjedliśmy lunch i oczywiście wypiliśmy po mate de coca. Stąd czekał Nas krótki 2-3 godzinny marsz do położonego wyżej schroniska na wysokości 5120 m.n.p.m. Mimo ciężkich plecaków, wypełnionych zimowym górskim sprzętem, nie szło Nam się wcale ciężko. To była dobra rozgrzewka przed szczytem!

          Wychodząc ze schroniska Alex krzyknął "vamos a la playa!" czyli "Idziemy na plażę!". Już chwilę po wyjściu z dolnego schroniska, zobaczyliśmy olbrzymi lodowiec, na którym można ćwiczyć lodową wspinaczkę. Mimo dużego zachmurzenia i lekkiego opadu deszczu ze śniegiem, widoki były bardzo przyjemne. Mniej więcej w połowie drogi w "trzech ścianach z kamieni" spotkaliśmy Indiankę, sprzedającą coś w stylu biletów w góry. 10 bolivianos, 4,4 zł i idziemy dalej, zaciekawieni tym niespodziewanym punktem poboru opłat. Całą drogę pierwszego dnia Alex niósł ze sobą pendriva z głośnikiem, z którego puszczał hiszpańskojęzyczne piosenki o miłości, do tego non-stop bawił się jojo! Zastanawialiśmy się, czy jutro będzie w jednej ręce trzymał jojo, a w drugiej czekan?!

          Niespodziewanie szybko dotarliśmy do schroniska, będącego w zasadzie trzyizbowym budynkiem z gołych kamieni. Na dole była "jadalnia", oraz lepsza sypialnia z piętrowymi łóżkami. Tam spali przewodnicy i paru innych turystów. Nam Alex też zaproponował tam nocleg, ale ulokowaliśmy się na wysłużonych materacach na strychu schroniska, wraz z całą Naszą ekipą. Zarówno w tym schronisku, jak i niżej czekało na Nas mnóstwo jedzenia. Od ciasteczek, herbatników, masła, marmolady, kawy i herbaty... Na obiad zaserwowano Nam standardowo kurczaka z makaronem (jak oni go ugotowali na takiej wysokości?!). Członkowie Naszej ekipy wyjedli prawie wszystko, co było na stole, podczas kiedy My, nie byliśmy wstanie dojeść połowy swojego obiadu. Po 17, jeden z przewodników urządził szybkie "zebranie", na którym oznajmił, że wyjdziemy razem o 1 w nocy. Wszyscy wydawali się być w podobnej formie, więc mieliśmy równe szanse na wejście na szczyt. Na koniec zebrania, padło "Buenas noches", czyli dobranoc o 17:30... Mimo, że w dolnej sypialni wszyscy wydawali się już spać, Nasza bardzo wesoła ekipa raczej zajęła się dojadaniem ciasteczkowej kolacji i rozmowami. Spać poszliśmy dopiero około 20. Na dworze przestał padać śnieg i trochę się wypogodziło. Popołudniu porobiliśmy parę zdjęć przed schroniskiem. Było już widać lodowiec, po którym jutro mieliśmy iść. Ujrzeliśmy też przerażające lodowcowe szczeliny. Gdy szliśmy spać, na dworze był już mróz  i widać było gwiazdy. Mimo zimna na zewnątrz, Nam bardzo dobrze się spało. Nogi przykryliśmy dodatkowo kurtkami oraz jednym materacem - było sto razy lepiej niż w namiocie ;).



















Na szczyt!

          Po mniej więcej czterech godzinach dość dobrego snu, usłyszeliśmy szeleszczące śpiwory. To już czas, wybiła północ. Szybko wstaliśmy, zaskakująco wypoczęci. Kiedy my zakładaliśmy skorupy, uprzęże i pozostały sprzęt, podano na stół ciepłą herbatę z koki. Wszyscy Nasi koledzy rzucili się na jedzenie. Bułeczki, marmolada i ciastka, latały po stole z zawrotną prędkością. My zaledwie przytuliliśmy kubek herbaty i parę kruchych ciasteczek. Tomek zmieścił w siebie jeszcze banana, lecz to i tak niewiele jak na zapas energii potrzebnej na sześciotysięcznik. Około 20 minut po północy wyszła ze schroniska pierwsza grupa, chyba też sześcioosobowa. Oni byli w górach już dzień wcześniej ćwiczyć lodową wspinaczkę i przyzwyczajając się do wysokości - choć widzieliśmy, że ten dzień szkolenia dał im mocno w kość. O równej pierwszej w nocy, byliśmy gotowi do wyjścia. 

          Już po pięciu minutach doszliśmy do lodowca - czas założyć raki. Cały wypożyczony sprzęt mimo, że już nie pierwszej młodości, był bardzo porządnych firm: Petzl, Black Dimond, Scarpa... Już tutaj zostaliśmy związani w trzy osobowe zespoły. W razie gdyby, ktoś wpadł do szczeliny lodowej lub zsunął się z grani, dwie pozostałe osoby będą musiały utrzymać ciężar spadającego na linie. 

          W raz ze zdobywaniem wysokości, polepszał się widok na miasto La Paz, tylko tyle widzieliśmy. Do godziny 6 w nocy było zupełnie ciemno. Nie było widać szczytu, tylko niebo pełne gwiazd i co jakiś czas błyski burzy szalejącej gdzieś pod nami. Maszerowaliśmy gęsiego, mijając lub przeskakując co jakiś czas małe szczelinki (choć głębokie na 10 - 20 metrów). Przerwy robiliśmy co około pół godziny, na wodę i przekąski - chociaż całkowity bilans jedzenia podczas wejścia i zejścia u Tomka wynosił dwa cukierki, a u Weroniki zaledwie jeden cukierek. Pozostali członkowie ekipy na każdej przerwie zajadali się czymś i pakowali ogromne ilości liści koki do buzi. My nie mieliśmy w ogóle apetytu na jedzenie, a że wysokość Nam nie dokuczała (poza brakiem apetytu) to nie zażywaliśmy żadnych dodatkowych substancji. 

          Mniej więcej w połowie drogi zaczęło iść się Nam naprawdę ciężko. Od pierwszego mocnego podejścia, po lodzie o nachyleniu mniej więcej 70*, czuliśmy się zmęczeni. Te 20-30 metrów w górę, wcale nie trudnego podejścia na tej wysokości, dało Nam nieźle w kość. A ponoć byliśmy dopiero na wysokości 5500 m.n.p.m. 

         Najbardziej baliśmy się, że zabraknie Nam czasu na wejście na szczyt. Po śniegu i lodzie powinno się wędrować wtedy, gdy jest zimno (w nocy), jest mniejsze niebezpieczeństwo pękania lodu oraz dlatego, że po zmrożonym śniegu idzie się dużo łatwiej niż po mokrej bryi. Wiemy, że część osób musi zawrócić, często już niewiele przed szczytem (np. na wysokości 6000 m.n.p.m. gdzie rozpoczyna się ostatnie podejście). To już tak blisko, ale mniej więcej godzina drogi w dwie strony. Przewodnicy nie mogą dopuścić do powstania niepotrzebnych problemów na zejściu. 

         Pierwsze kłopoty widzieliśmy co prawda u innej ekipy, która wyszła dużo wcześniej przed Nami. Dość szybko ich dogoniliśmy, może po półtorej godziny drogi, a kiedy ich wymijaliśmy zobaczyliśmy, że jedna z dziewczyn leży na śniegu i wymiotuje. To już koniec tej męczarni dla niej. Jeden z przewodników odprowadzi ją do schroniska, a reszta pójdzie pewnie w osłabionym składzie.

          Na wysokości 5800 m.n.p.m. mieliśmy oboje już mocno dosyć podejścia. Ciężko powiedzieć co Nam było, chyba generalnie zmęczenie i brak energii. Mało jedliśmy, ale nic więcej nie mogliśmy w siebie wmusić. Woda w butelce powoli się krystalizowała, trzeba było ją rozpuszczać w ustach. Było ciężko, bardzo ciężko. Niby pocieszaliśmy się, że to wysokość El Misti, ale tutaj było jeszcze dużo przed Nami.

          Mimo, że bardziej zmęczeni to kolejne metry wchodziło Nam się już jakoś szybciej. Mogliśmy w końcu zgasić czołówki i może to dodało Nam otuchy. Na mniej więcej 200 metrów przed szczytem (wysokości) ujrzeliśmy w chmurach zarys tego, na co się wspinamy. Wydawał się być tak daleko, a mimo wszystko wiedzieliśmy, że to tylko przez chmury, że to już niedaleko. Alex zaczął Nam powtarzać, że damy radę, że wejdziemy dzisiaj na szczyt! Pocieszyło Nas to - jednak jest szansa. Jednak możemy zdążyć przed topniejącym lodowcem! Po chwili dogoniliśmy wcześniejszą grupę osób czekających przed rozpoczynającym się stromym podejściem na grani. Ktoś do Nas krzyknął "To już 6000 metrów!".

          W tym miejscu całe zmęczenie jakby od Nas odeszło. Tutaj poczuliśmy, że wejdziemy dzisiaj na szczyt, że damy radę! Te ostatnie 88 metrów do góry pokonuje się po bardzo wąskiej i niesamowicie stromej lodowo-śnieżnej grani, idąc pewnie z pół godziny. Po lewej stronie czekało na Nas 200 metrów lotu, a po prawej... kilometr. Lepiej było nie patrzeć w dół, tylko iść, ufając rakom, czekanowi i linie.

         O 6:50 rano we wtorek stanęliśmy na szczycie. Huayna Potasi 6088 m.n.p.m., to był Nasz cel już od paru miesięcy i przy okazji zwieńczenie Naszej ośmiomiesięcznej wyprawy. Było wspaniale, choć widoki Nas nie rozpieszczały. Nie było bardzo zimno, więc mogliśmy na górze spędzić jakieś 15 minut swojej chwały. Cała nasza szóstka spotkała się na górze w tym samym czasie (Niemiec z Anglikiem uciekli do przodu może w połowie drogi), ale przed szczytem zwolnili, tak, że Nam w czwórkę udało się Ich dogonić. Było trochę tłoczno, ale za to jak przyjemnie, bo na szczycie! Dominik miał nawet pistolet strzelający konfetti ;).

          Kiedy mieliśmy już zacząć schodzenie po grani, na moment przetarły się chmury na wysokości, pokazując Nam panoramę okolicy. Woooow! Było cudownie. Znowu zaczęliśmy robić zdjęcia. Dalej schodziliśmy już z aparatem na szyi, by uwiecznić, widoczne teraz w całej swojej okazałości, lodowe przeszkody, które znajdowały się przy Naszym szlaku. Szybko jednak znaleźliśmy się w gęstych chmurach, co uniemożliwiło podziwianie lodowcowych formacji. Z drugiej strony, dzięki zachmurzeniu nie było aż tak ciepło podczas zejścia. Do schroniska dotarliśmy przed 9 rano. W sam raz na obiad! Mimo różnicy czasowej, dzisiaj jedliśmy posiłki równo z Polską ;).

          W base campie, spakowaliśmy wszystkie swoje rzeczy, przebraliśmy się i leniwie rozpoczęliśmy schodzenie do auta czekającego na wysokości 4700 metrów. Droga w dół dłużyła się w nieskończoność przy nieprzyjemnym deszczu ze śniegiem. W końcu o 14, dotarliśmy do La Paz, gdzie otrzymaliśmy wszyscy koszulki z nadrukiem "Yes, I climbed Huayna Potosi 6088m!!". Cała Nasza ekipa weszła dzisiaj na szczyt, nie widzieliśmy zbyt wielu ludzi schodzących, ani wchodzących przed Nami. Naszym zdaniem maksymalnie sześć osób mogło jeszcze tego dnia wejść na górę poza Nami.

         Po szybkim obiedzie, wykąpaliśmy się i zasnęliśmy.... była 16. Wstaliśmy o 20 by umyć zęby i dalej spać. I tak wykończeni przespaliśmy ponad 16 godzin ;).



























8 komentarzy:

  1. Jesteście niesamowici, a my jesteśmy z Was dumni ! Nie ma dla Was rzeczy niemożliwych :-)
    Czekamy na Wasz powrót, do zobaczenia wkrótce :-) Pozdrawiamy MRK

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i zdjęcia jak zawsze rewelacyjne :-)

      Usuń
  2. Zdjęcia zupełnie inne niż zazwyczaj! Śnieg? Po tych wszystkich plażach aż dziwnie to wyglada. Ale podziwiam i czapki z głów za odwagę!

    OdpowiedzUsuń
  3. Szacun i gratulacje. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Cudowne zdjęcia i świetna relacja!
    Jeden z lepszych blogów jakie czytam!

    OdpowiedzUsuń