sobota, 7 grudnia 2013

Jezioro Titicaca

                To już Nasz ostatni przystanek w Peru przed wyjazdem do Boliwii. W zasadzie to ośnieżone szczyty gór znajdujących się w tym pobliskim kraju, widzieliśmy już podczas wyprawy na wyspy położone na Jeziorze Titicaca. To właśnie na tych odciętych od świata skrawkach lądu, można jeszcze poczuć niepowtarzalny klimat panujący tu od stuleci.

                Jezioro Titicaca słynie ze swojej lokalizacji – jest położone na wysokości 3812 m.n.p.m. co powoduje, że jest najwyżej położonym jeziorem, na którym odbywa się regularna żegluga. To też największe na świecie jezioro wysokogórskie. Co ciekawe, w 1870 roku Anglicy przywieźli tutaj parowiec! Nie było to łatwe, ponieważ musiał on zostać zbudowany najpierw w Anglii, następnie rozłożony na części i spakowany na statki, które musiały okrążyć przylądek Horn, by dotrzeć do wybrzeży Peru. Potem już parędziesiąt kilometrów koleją i paręset kilometrów na osiołkach… statek w końcu dotarł nad Jezioro Titicaca. Cała ta operacja wymagała sześciu lat!

Puno


                Najpierw dotarliśmy do niedużego miasta Puno, położonego na zachodnio – północnym wybrzeżu Jeziora Titicaca. Liczyliśmy, że już tutaj poczujemy prawdziwy folklor tworzony przez ludzi zamieszkujących brzegi jeziora, jednak miasto to, tętni już bardziej nowoczesnym rytmem. Dużo jest dobrych restauracji, a w centrum ogromny hipermarket cieszy się większą popularnością niż klasyczny targ, czyli "mercado central". Nawet kolorowo ubrane Indianki Quechua robią też zakupy w hipermarkecie - jest taniej! Potem będą te produkty sprzedawać na ulicznych straganach. Puno jest obecnie tylko miejscem wypadowym na wyspy. My postanowiliśmy zrealizować bardziej ambitny wariant zwiedzania jeziora - wraz z noclegiem na jednej z wysp. By wszystko usprawnić, już dzień przed wypłynięciem kupiliśmy bilet na turystyczną łódkę, płynącą kolejno po różnych wyspach.







Islas flotantes de los Uros

                Czyli pływające wyspy plemienia Uros. Jak dla Nas to niesamowite miejsce. Wszystkie przewodniki piszą o okropnej komercjalizacji tych wysp. My na szczęście nie dotarliśmy do tych blisko brzegu, na które pływa większość turystycznych statków. Na początku zaniepokoiliśmy się, gdy przestaliśmy płynąć w kierunku położonych 4 kilometry od brzegu największych pływających wysp. Dalej dopiero po godzinie płynięcia okazało się, że płynąc na wyspę Amantani zatrzymamy się tylko na chwilę przy rzadko odwiedzanych przez turystów trzcinowych  wysepkach. Właśnie! Islas flotantes, zbudowane są z trzciny (totory)! 

                Parę stuleci temu plemię Uros nękane było przez wojowniczych Inków oraz Ajmarów. W ucieczce przed ciągłymi atakami, Indianie uciekli na płytkie wody Jeziora Titicaca w okolicy Puno. Na tych płyciznach rośnie mnóstwo totory, z której uformowali sobie... całe wyspy! Jako "fundament" używa się bloków z ziemi i korzeni trzciny. Związane bloki już dryfują same w sobie, więc trzeba je zakotwiczyć do dna za pomocą eukaliptusowych pali. Następnie na tą pływającą konstrukcję kładzie się trzcinę, na krzyż. I tak od setek lat! Obecnie warstwa grubości wysp sięga trzech metrów. Oczywiście trzciny te ciągle gniją, więc co parę miesięcy mieszkańcy muszą ścinać kolejne totory i układać kolejną warstwę "podłogi". My odwiedziliśmy tylko małą wysepkę, zamieszkałą przez 35 osób (10 domków), ale ponoć na największej z nich znajduje się nawet szkoła, poczta, platforma widokowa i sklep z pamiątkami. 

                Nie wiemy jak nazywała się wysepka, którą odwiedziliśmy. Przypłynęliśmy na nią Naszą w połowie pustą łódką z ósemką innych turystów. Zostaliśmy bardzo ciepło powitani przez "prezydenta" wyspy oraz handlujące rękodziełem kobiety. Prezydent oprowadził Nas po wyspie (o średnicy może 30 metrów!). Miło zaskoczyło Nas, że wstęp na nią jest darmowy, gdyż na inne, bardziej popularne trzeba zapłacić symboliczne parę złotych. Miejscowi od zawsze łowią ryby i polują na kaczki, a od niedawna zarabiają na turystyce. W zamian za zrobione zdjęcia kupiliśmy małą skromną trzcinową zawieszkę. Po raz pierwszy od dawna nawet nie próbowaliśmy się targować, chcieliśmy jakoś pomóc ludziom żyjących w takich warunkach. Mimo, że obecnie przy każdym z domków znajduje się panel słoneczny, to i tak ciężko sobie wyobrazić egzystencję na skrawku niepewnego lądu. Zdarzają się przypadki, że "podłoga" zbytnio przegnije i ktoś zapadnie się do jeziora... To miejsce, gdzie przez całe życie widzi się tylko te same 35 osób. Nic się nie dzieje. Jedyne atrakcje to strzelanie do kaczek, naprawianie wyspy i obecnie przyjmowanie turystów. 

                Mieszkańcy trzcinowych wysp, poza tym, że z totory budują swoje domy, również ten materiał wykorzystują do budowania łodzi. Ich ciekawe, choć proste gondole też gniją. Co parę miesięcy wożenia dzieci do szkoły i mężczyzn na polowania muszą być budowane na nowo. 






















Isla Amantani


                To cel pierwszego dnia Naszej wyprawy. Po czterech i pół godzinach płynięcia z Puno (z małą przerwą na pływające wyspy) wraz z ósemką innych turystów, dotarliśmy na tą niewielką wyspę. Amantani zamieszkała jest od tysiącleci, obecnie przez około 3300 mieszkańców. Cała wyspa ma mniej więcej regularny, okrągły kształt o średnicy 3,4 kilometra. W Naszej wsi nie było nic poza dwoma boiskami do piłki nożnej (gra na takiej wysokości, musi przypominać ćwiczenie yogi :) ) oraz jednym sklepikiem, otwieranym tylko wtedy, gdy ktoś zapuka.

                Kiedy wyszliśmy z Naszej łódki i zaczęliśmy iść stromo pod górę, w stronę środka wyspy, spotkaliśmy Seniorę Sonię (ostatnie zdjęcie na dole, z mężem) - kobietę, która była Naszym gospodarzem przez jeden dzień. Trzydziestotrzyletnia Indianka, matka czwórki dzieci, zaprowadziła Nas mniej więcej w połowę wioski Sancayuni, gdzie znajduje się jej skromny dom. Posiada przy nim jeden pokoi z trzema łóżkami, zbudowanymi z drewna i trzciny. Na każdym z łóżek była czysta pościel i po cztery koce, więc wiedzieliśmy, że ta noc będzie przyjemna i ciepła.

                Mieszkańcy wyspy kolejno, w systemie rotacyjnym przyjmują do siebie gości za symboliczną opłatę 33 złotych od osoby za nocleg wraz z trzema posiłkami. Było skromnie, ale smacznie i sympatycznie. Po raz pierwszy w życiu mieliśmy okazję gościć w prawdziwym domu tubylców i fakt - było Nam przykro patrząc w jakich skromnych warunkach muszą sobie radzić. Dwa garnki, jedna patelnia. Codziennie ryż z ziemniakami, do tego cebula, marchewka czy groszek. Zawsze musi być gorąca zupa, w sam raz na zimne wieczory i poranki. Herbatę też pije się z lokalnych ziół. W kuchni nie ma zlewu czy nawet kranu - naczynia zmywa się w misce z lodowatą wodą. Zastanawia Nas jak często Ci ludzie używają w ogóle pieniędzy? Na obiad Seniora Sonia przygotowała Nam smażony ser owczy - lokalny przysmak. Po ser wyszła do domu obok, a zioła na herbatę zerwała zza płotu. Jej mąż Leandro łowi ryby, w nocy złowił ich całe pokaźne wiadro, więc jest czym się wymieniać. Parę razy spotkaliśmy też jej synów - w wolnych chwilach szydełkują. Podobno zrobienie lokalnej czapki zajmuje aż 15 dni!

                Po obiedzie wybraliśmy się na spacer, na kolejny czterotysięcznik tej podróży, czyli do najwyższego punktu na wyspie, Inkaskich ruin Pachataty (Ojciec Ziemia). Po raz kolejny skuszeni możliwością zasilenia budżetu lokalnych ludzi, kupiliśmy od przechodzącej Indianki zimną (czyli w temperaturze otoczenia) cervezę. To było piwo, wypite przez Nas na najwyższej w życiu wysokości, 4150 m.n.p.m. - małe, ale nawet dało o sobie znać ;).


















               

Isla Taquile


                Drugiego dnia Naszej jeziorowej eskapady, popłynęliśmy na oddaloną o godzinę drogi, nieco mniejszą wyspę Taquilę. To częściej odwiedzana przez turystów destynacja, choć i tutaj minęło Nas ich zaledwie kilku. Na wyspie mieliśmy trzy godziny czasu, ale wystarczyło to w zupełności na dojście do głównej wioski, gdzie znajduje się centrum administracyjne oraz główny plac. 

                Bardzo przyjemny spacer po wyspie zaskakiwał Nas jednak pustką. Choć Isla Amantani była jeszcze bardziej opustoszała (mieszkaliśmy w mniej popularnej wsi) to tutaj spodziewaliśmy się ujrzeć miasteczko tętniące życiem. Jednak domy, tarasy rolnicze i główny plac były puste... Czasami napotykaliśmy miejscowych, głównie mężczyzn spacerujących z dziećmi lub robiących na drutach. Kobiety zajmują się tutaj polem lub pracą w czterech otwartych sklepikach. 

                Nie ma tu dróg, pojazdów, hoteli, policji. Mieszkańcy chwalą się dewizą z Inkaskiego kodeksu, według której żyją "nie kradnij, nie kłam, nie leń się". Ponoć nie ma tutaj też psów, bo byłoby to wbrew tym zasadom - przecież nikt nie potrzebuje tutaj stróża. 

















1 komentarz: